A przecież jestem młoda, mam 22 lata i teraz (podobno) jestem w najlepszym okresie życia i lepiej zapewne nie będzie. Niby jestem dorosła, nie mieszkam w domu tylko w większym mieście, sama muszę się o siebie troszczyć i to w każdym względzie. Wszystko jest na mojej głowie - od kwestii prozaicznych zakupów, prania, sprzątania, gotowania, po radzenie sobie z codziennymi problemami, które czasami spadają na głowę lawinowo. Jednocześnie tak do końca dorosła nie jestem, bo nie pracuję. Pracę zastępują mi studia, które też są nie lada wyzwaniem, ale to jednak nie to samo. Nie muszę przecież codziennie o 6:00 zrywać się z łóżka wraz z pierwszymi dźwiękami jakiegoś ohydnego budzika i siedzieć przy biurku do 16:00. Poza tym jestem tylko ja. Jeśli nie mam ochoty nie muszę robić obiadu, bo to ja a nie nikt inny będzie wtedy głodny.
Przeraża mnie trochę fakt, że tak wiele z moich koleżanek nosi już złote obrączki na palcach. To skłoniło mnie do rozmyślań na temat jak w zasadzie powinno wyglądać moje życie. Pewnego dnia będę musiała jednak wybrać - miłość czy kariera. A może już dokonałam takiego wyboru? Wydaje mi się niemożliwe szczęśliwe połączenie tych dwóch kwestii, choćby z tego względu, że jeśli coś robię to angażuję się na 100%. Poza tym zawody prawnicze mają to do siebie, że tak czy inaczej nie pracuje się w ściśle określonych godzinach. Fakt, że opuściło się cztery ściany kancelarii nie znaczy wcale, że praca została zakończona. Mogłam to wszystko z bardzo bliska obserwować kiedy odbywałam praktyki w kancelarii adwokackiej i jest to jak najbardziej prawda.
Bycie żoną to jednak obowiązki. Kobieta czy chce tego czy nie - musi wziąć na barki prowadzenie domu i tylko od niej zależy czy jest na tyle uparta czy dodatkowo chce się realizować zawodowo. Nie będę nawet rozwijała wątku o tym, że dzieci raczej nikt za nią nie urodzi, bo to oczywiste.
Boli mnie to, że tak jest skonstruowany ten świat. Życie w pojedynkę wcale nie jest proste. Dobrze byłoby mieć opokę, silne męskie ramię na którym można się wesprzeć kiedy brakuje sił i tą świadomość, że jest ktoś kto nie pozwoli na upadek. Wtedy życie jest łatwiejsze. Jednak co, jeśli to oznacza rezygnację z zawodowych ambicji i cała ta ciężka praca jaką wkładam w studia nagle okaże się czasem straconym?
Świat powinien być jednak bezpłciowy, wtedy wszyscy mieliby równe szanse i byliby postrzegani jednakowo. Wiele już miałam przykładów kiedy fakt, iż jestem kobietą pomógł mi, choć nie uważałam tego za sprawiedliwe.
Będąc na pierwszym roku przygotowywałam razem ze starszymi studentami pewien duży ogólnopolski projekt. Wszystkie osoby, które mogły (tak jak ja) pochwalić się kilkumiesięcznym zaledwie stażem studenckiego życia dostały typowo logistyczne funkcje, którymi mogłoby się zająć dziecko i to z zamkniętymi oczyma. Ja natomiast ku swemu wielkiemu zdziwieniu dostałam odpowiedzialną pracę, która była startem mojej późniejszej błyskawicznej kariery w tym stowarzyszeniu. Uznałam, że skoro zostałam w taki sposób wyróżniona dostrzeżono we mnie potencjał, talent czy jeszcze coś innego równie wspaniałego. Potem dowiedziałam się, że swój "awans" zawdzięczam faktowi, iż najzwyczajniej w świecie wpadłam w oko koordynatorowi tego przedsięwzięcia. Kiedy zdałam sobie sprawę jak jest naprawdę usiadłam na podłodze w swoim akademikowym pokoju i zaczęłam płakać. Byłam srodze rozczarowana, iż zawdzięczałam to nie swoim umiejętnościom, a wyglądowi. Potem nie raz udowodniłam, że jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu, ale zawsze gdzieś z tyłu głowy kołatała mi się myśl, że gdybym kiedyś tam komuś się nie podobała to nie osiągnęłabym tak wiele albo zajęłoby mi to o wiele więcej czasu.
Tak czy inaczej nie ja stworzyłam panujący tu stan przez jednych nazywany "porządkiem" a przez drugich "chaosem". Nie zmienię tego, że nawet najbardziej rozsądny uczciwy i dobry facet czasami automatycznie, nie do końca zdając sobie z tego sprawę ocenia "walory" nowo poznanej kobiety i nie ma na to większego wpływu, choćby nie wiem jak się starał. Jestem konkretną osobą i lubię współpracować z facetami, ale czasami czuję, że przez moją płeć coś mnie omija. Zawsze będą tą kruchszą istotką, mniej odporną na niesprzyjające warunki, przechodzącą katusze raz w miesiącu, która w butach na obcasach musi uważać na nierówności chodnika. Facet z klasą będzie mi z własnej woli pomagał w pracach biurowych "bo tak trzeba", a ja nawet jeśli miałabym ochotę krzyknąć "Zostaw ten cholerny zszywacz! Sama mogę to zrobić" tylko się uśmiechnę i podziękuję, bo przecież miał dobre intencje. Inny będzie słodził zdrabniając moje imię w miejscu pracy sądząc, że w ten sposób okaże mi sympatię. Czy zachowywaliby się tak gdybym była facetem? Oczywiście, że nie, bo w pierwszym wypadku zostałabym ofermą, która nie potrafi spiąć kartek, a w drugim przypadku "zdrabniający" naraziłby się na zarzut odmiennej orientacji.
No cóż... Pewnych rzeczy zmienić nie można, nawet jeśli bardzo by się chciało...