niedziela, 14 lutego 2021

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pani doktor" i faktycznie, niektórzy tak czynią.
        Rozpoczynając studia doktoranckie czułam, że spełniam swoje marzenia. Od pierwszego roku studiów z niekłamanym podziwem spoglądałam na doktorantów spotykanych na wydziale i myśl, że ja pewnego dni będę mogła stać się częścią tego jakże zacnego grona wydawała mi się niemal niemożliwa. 
        Na czwartym roku studiów zaangażowałam się w działalność koła naukowego. Pojawiły się pierwsze drukowane artykuły, konferencje i przesiadywanie w bibliotece od rana do wieczora. Wtedy pojawiło się małe światełko w tunelu, że być może kiedyś będę mogła zrealizować moje marzenie, ale nadal nie było na to realnych szans. 
        Po skończeniu studiów też nic nie zapowiadało pójścia w stronę nauki. Rozpoczęłam staż, uwaliłam wstępny egzamin na aplikację i byłam bardzo niepewna swojej przyszłości (spojler - nadal jestem jej niepewna). Wcześniej pisałam, że rok 2014 był dla mnie trudny i dał mi kość, a Sylwestra spędziłam sama z butelką wina i dziennik Bridget Jones (kolejny spojler - ostatniego sylwestra spędziłam dokładnie tak samo). Faktycznie w 2015 roku coś zaczęło się zmieniać. Dokonałam czegoś o co sama się nie podejrzewałam - w jednym roku zdałam egzamin wstępny i na studia doktoranckie i aplikację radcowską. Mimo, że miałam wątpliwości, to ostatecznie zdecydowałam, że rozpocznę jeden i drugi projekt jednocześnie.
        Czy była to dobra decyzja? Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że nie do końca. No chyba, że ktoś chce się wyzbyć życia prywatnego i bardzo mało spać, to wtedy rzeczywiście - pomysł wyśmienity. Nie da się ukryć, że od momentu rozpoczęcia studiów doktoranckich i aplikacji moje życie było bardzo intensywne, bo te dwa wspaniałe zajęcia łączyłam z pracą w kancelarii. Oczywiście zażynałam się również, by otrzymywać stypendium, które pomagało mi opłacić aplikację. Mimo, że żyłam bardzo intensywnie to kilka ostatnich lat zlepiło mi się w jedną całość. Była to całość o smaku kawy, energetyków i z wieczną walką z niewyspaniem. 
        Każdy, kto pracował kiedykolwiek w kancelarii wie, że nie jest to praca na osiem godzin dziennie. Określona praca musi zostać wykonana i nie ma zmiłuj. Tzw. terminowe pisma procesowe muszą zostać złożone w określonym czasie i nikogo nie obchodzi czy autor ma dziecko, doktorat czy załamanie nerwowe. Inna kwestia jest taka, że pracy jest zawsze zbyt dużo, szczególnie jeśli przełożony dojdzie do wniosku, że pracownik nie potrzebuje życia prywatnego. Ja oczywiście jako wzorowy pracownik, aplikant i doktorant coraz bardziej z tego życia prywatnego rezygnowałam. Coraz częściej odrzucałam zaproszenia na różnego rodzaju spotkania towarzyskie, aż w końcu przestałam je otrzymywać. Co ciekawe - miałam tyle pracy, że nawet tego nie zauważyłam. Co robili w tym samym czasie moi znajomi? Otóż brali śluby i zakładali rodziny. Jednym okiem niby widziałam, że coraz bardziej się od nich oddalam, ale będąc pod wpływem szefostwa, które niczym mantrę powtarzając, że "praca jest najważniejsza" miałam przeświadczenie, że nic poza kodeksami, tomami akt, orzeczeń i artykułów naukowych nie powinno dla mnie istnieć. Wtedy też nie zauważałam jednej zasadniczej rzeczy, a mianowicie, że nawet samo szefostwo nie stosowało się do dawanych mi rad, w zasadzie to nikt normalny nie stosowałby się do takich rad. Najwyraźniej stosy akt do obrobienia skutecznie ograniczały mi pole widzenia. 
        Łudziłam się, że to wszystko jest chwilowe. Termin obrony, kilkukrotnie przesuwany, ostatecznie został wyznaczony na drugą połowę lutego 2020. Miałam wiele planów na to co zrobię po obronionym doktoracie. Przede wszystkim planowałam odnowić kontakty towarzyskie, poznać nowych ludzi, zacząć jakąś aktywność, które pozwoliłaby na nawiązanie znajomości, a w perspektywie miałam też odwiedziny kilkoro znajomych rozsianych po kilku krańcach Polski. Wtedy jeszcze ani ja ani nikt inny nie mógł przypuszczać, że wirus szalejący w Chinach wkrótce miał się rozpanoszyć po całym świecie, wcale nie omijając Polski. 
        Pierwszy lockdown miał miejsce niecały miesiąc po mojej obronie. Ledwie zdążyłam odreagować stres związany z obroną pracy doktorskiej i miałam wracać do żywych, a nagle okazało się, że wszyscy mamy pozmykać się w domach. Biorąc pod uwagę sytuację osobistą, w zakresie akcji #zostańwdomu można było znaleźć się w jednej z dwóch kategorii - albo zamykasz się z innymi domownikami, których po tygodniu chcesz zabić (grupa I) albo pandemię spędzasz w samotności i po kilku dniach zaczynasz chodzić po ścianach (grupa II). Ja znalazłam się grupie II i być może moja sytuacja nie byłaby taka dramatyczna, gdyby nie fakt, że pandemia zastała mnie w sytuacji, kiedy praktycznie nie mam znajomych, o związku już nie wspomnę. 
        Nagle okazało się, że praca wcale nie jest najważniejsza, bo stopień naukowy doktora nauk prawnych może i ładnie brzmi, ale to tylko dwie literki przed nazwiskiem, z którymi nie można wyjść na spacer czy spotkać się w długi weekend. Pod koniec wakacji, kiedy to wszyscy mieli nadzieję, że powoli wracamy do normalności, rozpoczęła się nagle druga fala pandemii, a co za tym idzie - również nowa fala restrykcji i obostrzeń, z wszechobecnymi maseczkami. Kwestia legalności czy zasadności tych wszystkich narzędzi do walki z koronawirusem jest w tym momencie drugorzędna. Faktem jest, że na ulicach spoglądamy na ludzi, którzy mają pozakrywane twarze, zobowiązani jesteśmy do społecznego dystansu, więc jest to średni czas na zawieranie nowych znajomości. 
        Tym oto sposobem, pozostałam trzydziestojednoletnią starą panną bez perspektyw na jakiekolwiek zmiany w najbliższym czasie. Skronie zaczęły się bielić, pod oczami mam zmarszczki, których nie sposób już niczym zakryć i tak pozostałam ze stopniem naukowym doktora nauk prawnych, za to bez życia prywatnego. 
        W tym momencie można by zadać sobie pytanie "Czy warto było szaleć tak"? Odpowiadam - nie warto. Żaden z sukcesów nie będzie cieszył, jeśli nie mamy z kim go świętować. Szanse na znalezienie szczęścia są marne i chyba już nawet oswoiłam się z myślą, że umrę jako wieczna singielka. Jednak życie prywatne to nie tylko spotkanie drugiej połówki, ale też po prostu kontakty z przyjaciółmi czy znajomymi. Moi starzy znajomi mają już pozakładane rodziny i kontakty z takimi ludźmi są z natury mocno ograniczone. Pandemia szybko nie odpuści, wisi nad nami widmo trzeciej fali, więc można się spodziewać, że nieprędko będzie można poznać nowych znajomych. 
        Nie mam mocy cofania czasu, ale jeśli ten wpis kiedykolwiek przeczyta jakakolwiek młoda i ambitna kobieta, której wydaje się, że praca jest absolutnie najważniejsza i życie prywatne przeszkodzi jej w budowaniu kariery to mam prośbę - nie popełniaj moich błędów. Nie można i nie da się żyć samą pracą. Możemy się łudzić hasłami o silnych i niezależnych kobietach, ale ostatecznie największa twardzielka skruszeje jeśli zostanie całkowicie sama, bez rodziny i przyjaciół. Piszę to z perspektywy osoby, która w samotności spędziła nie tylko wszystkie długie weekendy w ciągu ostatniego roku, ale i urodziny, a nawet Wigilię i kolejne dni świąt. 
        Kariera to nie wszystko, jesteśmy tylko ludźmi...

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...