Kwietniowy słoneczny poranek. Przed wejściem na szkolną halę sportową stoi pokaźna grupa wygalowanych trzecioklasistów. Dziewczyny w białych bluzkach z długim rękawem i długich czarnych kieckach, chłopacy w czarnych garniturach. Tym ostatnim można, a nawet powinno się współczuć, zważywszy na to, przechodzący ulicą ludzie paradują na krótkim rękawku. No cóż - zarządzenie dyrekcji - "stroje studniówkowe" (tak, na studniówce obowiązywały właśnie takie stroje). Oczywiście dyrektorka nikomu by głowy nie urwała, gdyby ubrał się jakoś inaczej, jednak nikt nie zdecydował się na taki krok. Koniec końców szkoła ma 150 lat, a to do czegoś zobowiązuje. Tradycja to tradycja. Na co dzień pełna różnorodność - od różowych tipsiar, hiphopowców do irokezów i emo. Ktoś zarzucił mi, że pomyliłam kontynenty pisząc o cheerleaderkach i koszykarzach, bo to realia amerykańskich szkół. Kto nie wierzy nie musi ;) Najważniejsze, iż ja wiem, że to prawda.
W każdym razie oczekujący na wejście na pewno robili wrażenie. Galowe stroje dodawały pewnego rodzaju dostojności. Poza tym uczniowie byli ustawieni w pary, jakby tego było mało - klasami i zgodnie z numerami w dzienniku.
W tym momencie wracają wspomnienia, a konkretnie dzień ślubowania. Ta sama hala, te same osoby, takie samo ustawienie. Stroje może trochę mniej uroczyste, dziewczyny raczej bez makijażu, a chłopacy raczej bez zarostu. Wtedy w zasadzie nie znaliśmy się. Ja osobiście nie kojarzyłam nawet imion ludzi z klasy (o nazwiskach nauczycieli nie wspomnę). Wszyscy byli zdenerwowani, bo mieliśmy uroczyście wejść na salę i ładnie się ustawić. Wchodzenie na halę ćwiczyliśmy dzień wcześniej, a musztra była maglowana od pierwszych zajęć przysposobienia obronnego. Poza tym kwestia kocenia. Wiadomo, że drugoklasiści nie kazaliby nam jeść Whiskasa, bo na hali było pełno rodziców i nauczycieli, ale świadomość tego, że można się zbłaźnić przed taką ilością osób była nie bez znaczenia. Pocieszający był fakt, że tylko losowe wybrane osoby dostąpiły tego wątpliwego zaszczytu.
Teraz atmosfera była zupełnie inna. Znaliśmy się jak łyse konie, bo trochę w tym liceum razem przeżyliśmy. Zero stresu, tylko niecierpliwe oczekiwanie na wejście "bo już nogi bolą od stania".
Wreszcie zaczęło się. Pominę opis nudnej dwugodzinnej uroczystości. Każdy wie jak wygląda zakończenie roku. To w klasie maturalnej specjalnie nie różni się od innych. No, może tym, że na koniec liceum każdy dostał świadectwo od dyrektorki, a nie tylko szpanujący świadectwem z biało - czerwonym paskiem.
Gdy po raz ostatni rozeszliśmy się do klas coś do mnie dotarło.
Kurcze, tyle lat człowiek chodził do szkoły, a tu nagle koniec. Nie będzie już siadania w ławkach, odrabiania prac domowych, odpowiadania przy tablicy. Koniec też z nerwowym chowaniem ściąg do piórnika, prośbami o przełożenie sprawdzianu, graniem w statki na nudnych lekcjach i wieloma innymi rzeczami, które kojarzą się ze szkołą. A co jest z tego wszystkiego najlepsze? Kiedyś człowiek symulował chorobę, wagarował, zwalniał się i robił dosłownie wszystko, aby do szkoły nie chodzić. A teraz? W pierwszy poniedziałek po zakończeniu roku najchętniej spakowałabym plecak i poszła na 8 godzin do tego budzącego grozę budynku.
Dociera wreszcie do człowieka, że coś się skończyło. Szkolna rzeczywistość, w której egzystowałeś przez 12 lat nagle staje się tylko wspomnieniem. Jakie to dziwne...
Chyba tu w pewnym sensie zaczyna się dorosłość. Nie dowód czy prawo jazdy w kieszeni, nie magiczna bariera 18 lat. Dopiero koniec szkoły.
Teraz matura, papiery na studia i się zacznie. Wynajęcie mieszkania z ekipą, kucie do sesji, samodzielność. To mój scenariusz, bo doskonale sobie zdaję sprawę, że u kogoś innego będzie to praca, studia zaoczne, założenie rodziny...
Ludzie z klasy rozproszą się po całym kraju. Kolejne spotkanie w takim gronie najwcześniej za 10 lat. Wtedy pewnie i tak wszyscy się nie stawią. Kogoś zatrzyma praca, jakieś zlecenie, chore dziecko w domu, ważny wyjazd. Niektórzy pewnie będą mieli problem żeby się rozpoznać po tak długim okresie rozłąki.
Zastanawiam się jak będzie wyglądało moje życie za 10 lat. Gdzie i jako kto będę pracować, będę w związku czy singlem, szczęśliwa czy nie?
Czas pokaże...
W 2008 roku, zaczynając prowadzić tego bloga byłam jeszcze w liceum. Pięć lat studiów prawniczych, a następnie praca zweryfikowały moją mentalność i podejście do życia. Archiwalne wpisy zawierają znamiona opisu przemiany jakiej doświadczyłam przez ostatnie kilkanaście lat. Aktualnie jestem aplikantką radcowską i doktorem nauk prawnych.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Dziś jest dzień szczególny wszystkich absolwentów prawa, którzy zdecydowali się przystąpić do egzaminu wstępnego na aplikację. Kandydac...
-
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Naprawdę nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Wczoraj o tej godziny wpatrywałam się w ekran komputera i wymieniałam się informacjami z...
"Chłopacy". A ty humanistka, tak? ;p
OdpowiedzUsuńOdsyłam do: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=1738I do: http://forum.erynie.pl/viewtopic.php?t=684Naprawdę myślisz, że nie sprawdziłam tego zanim zdecydowałam się na opublikowanie posta? ;p
OdpowiedzUsuń