To dopada każdego. Są takie chwile w życiu człowieka, że ma po prostu wszystkiego dosyć. Ja właśnie w tej chwili tak się czuję.
Zdołowana, bo moje studiowania wygląda zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażałam.
Przerażona, bo nie jestem pewna, czy podołam ilości nauki, którą serwują studia prawnicze.
Zła, bo ostatnio nic mi nie wychodzi.
Przemęczona, bo w ciągu ostatnich dni zarwałam niejedną noc.
Zrezygnowana, bo to zarywanie nocy w zasadzie nic mi nie dało, poza jeszcze większymi niż zwykle sińcami pod oczami.
Rozdrażniona, bo bardzo chciałabym się położyć spać, ale jestem taka zmęczona, że nie mogę zasnąć (znasz to uczucie?)
Próbuję na wszystkie znane mi sposoby. Robię notatki, obklejam fiszkami ściany, zakreślam na kolorowo najważniejsze zagadnienia w podręczniku, czytam na głos, próbuję używać obu półkul podczas nauki i nic. Zupełnie nic. Zero.
Co się stało z tą dziewczyną, która otwierała książkę i po prostu się uczyła? Nauka bez problemów wchodziła mi do głowy, o czym świadczą wyniki matury i fakt, na jakie się dostałam i to za pierwszym rzutem.
Jaka jest przyczyna tego załamania?
To wszystko staje się nie do zniesienia. Narobiłam sobie zaległości, przytłacza mnie ilość materiału jaki muszę przyswoić w czasie przerwy świątecznej. W styczniu w ciągu jednego dnia będę pisała kilka kolokwiów semestralnych. Nie jestem do końca oblatana w systemie studiowania, ale niezaliczenie ćwiczeń skutkuje niedopuszczeniem do poszczególnych egzaminów podczas sesji.
Jakaś masakra i beznadzieja. Jeśli mi się nie uda to będzie prawdziwy koniec. Zawiodę masę osób, które we mnie wierzą i są święcie przekonane, że radzę sobie doskonale. Jest zupełnie inaczej.
Sama nie wiem, w którym momencie popełniłam błąd. Może źle wybrałam kierunek studiów? Zawsze miałam dryg do języków obcych, więc może filologia byłoby lepszym rozwiązaniem? Chociaż jak się patrzę na moje dokonania z łaciny to wcale nie wydaje się takie oczywiste. Na dodatek jestem pewna, że oszalałabym na studiach typowo humanistycznych. No i co można po takich studiach robić?
Pociąga mnie prestiż studiów prawniczych. To właśnie ten, a nie inny kierunek był moim marzeniem. Mam ten indeks w ręku, ale boję się, że za chwilę mi ucieknie.
Dziewczyno! Do jasnej cholery! Weź się w garść!!!
Nie po to włożyłaś w to wszystko tyle energii żeby wyrzucili Cię stąd na zbity pysk! Nie możesz dać tej satysfakcji tym kilku osobom, które były przekonane, że nie dasz sobie rady! Dasz radę! Potrafisz!
Boże, daj mi siłę żeby to wszystko przetrwać...
W 2008 roku, zaczynając prowadzić tego bloga byłam jeszcze w liceum. Pięć lat studiów prawniczych, a następnie praca zweryfikowały moją mentalność i podejście do życia. Archiwalne wpisy zawierają znamiona opisu przemiany jakiej doświadczyłam przez ostatnie kilkanaście lat. Aktualnie jestem aplikantką radcowską i doktorem nauk prawnych.
czwartek, 17 grudnia 2009
poniedziałek, 13 lipca 2009
sobota, 11 lipca 2009
Krótkie rozwarzania na temat miłości (?)
Sobotnie popołudnie. Na zewnątrz pochmurno, ale mimo to postanowiłam wyjść z domu, by powiedzieć w barze z koleżanką z LO.
- Słuchaj - powiedziała nagle znad frytek. - Zawsze chciałam cię o to zapytać...
Spojrzałam na nią z rozbawieniem.
- Wiedziałam, że jak posiedzisz trochę nad piwem to się zaczną głupie pytania - stwierdziłam filozoficznie, w odpowiedzi na co usłyszałam stłumiony chichot.
- No dobra, ale tak na serio teraz, ok? - zapytała po chwili.
- Skoro musisz - rzuciłam puszczając do niej oko.
Dziewczyna wbiła wzrok w swoją szklankę.
- Znamy się od liceum, a mimo to jednej rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć... - na chwile zamilkła, zerkając na mnie czujnie, ale przy panujących tu ciemnościach nie mogła dopatrzyć się mojego wyrazu twarzy, więc kontynuowała. - Przecież jesteś normalną dziewczyną...
- Nigdy nie odważyłabym się tego o sobie powiedzieć - wtrąciłam szczerząc zęby.
- Wiesz o co mi chodzi.
- Wiem, wiem...
- To może inaczej... - zaczęła znowu i na chwilę się zamyśliła, zapewne zastanawiając się jak sformułować pytanie. - Czy ty kiedykolwiek byłaś zakochana?
- O to ci chodzi...
- Więc?
- Rozumiem, że chodzi ci o jakiegoś faceta.
- Nie, o świnkę morską! - zironizowała. - No jasne, że o faceta!
- W takim razie nie.
- Dlaczego?
- Zadajesz mi bardzo trudne pytania - powiedziałam miażdżąc widelcem moją ostatnią frytkę. - Miłość, jeśli już zakładamy, że istnieje, odbiera rozum... a rozum to jedyne, na co w życiu mogę polegać. Ja deklaruję się jako singiel.
- Singiel, nie singiel. A jeśli cię TO COŚ trafi - drążyła dalej.
- W XXI wieku nie ma rzeczy pewnych. Niezbadane są wyroki - odpowiedziałam wymownie spoglądając w górę.
Ta wymiana zdań między mną, a tą niepoprawną romantyczką zmusiła mnie do przemyśleń.
Na początek - czy można nazwać się singlem w wieku dziewiętnastu lat? Nie zawsze. Myślę, że w moim wypadku tak, bo jest to świadomy wybór. Gdybym chciała miałabym chłopaka itd, itd. Jednak nie czułam nigdy takiej potrzeby. Być może rozum w tym wypadku za bardzo we mnie dominuje, ale nie narzekam. Bardzo angażuję się we wszystko co robię. Gdybym była w jakimś związku, pewnie inne sprawy odeszłyby na bok. W takiej sytuacji nie osiągnęłabym połowy tego co mam dziś na swoim koncie.
Druga kwestia - czy miłość jeszcze istnieje? Zawsze byłam skłonna twierdzić, że istnieje. W książkach i filmach. To taka bajeczka dla dorosłych. Jak Święty Mikołaj dla dzieci. Gdyby miłość istniała to raczej nie byłoby tylu rozwodów.
Więc co jest jeśli nie miłość? W końcu z jakiegoś powodu ludzie stają przed ołtarzem. Jest zauroczenie, namiętność, ale też wyrachowanie i "zabezpieczanie przyszłości. Presja i gombrowiczowska forma. Stereotypowe myślenie.
Wszystkie moje koleżanki wyszły już za mąż, pozakładały rodziny. Nie mogę być gorsza, bo jeszcze sobie pomyślą, że coś ze mną jest nie tak. Rodzice się niepokoją. Boją się, że jeśli odejdą zostanę sama na świecie. A przecież człowiek nie może być sam, potrzebuje kogoś.
I nawet coś w tym jest. Z drugiej strony, są ludzie, których tempo życia nie pozwala na założenie rodziny. Dobrze jest im tak jak żyją.
A może singiel to taka poczekalnia? Na drugą połowę, miłość życia, czy coś tam (cholera wie jak to nazwać).
Mnie jest dobrze tak jak jest. Nie ma sensu zadawać pytań, na które odpowiedź zna tylko Ten, kto naszym losem kieruje. Przyszłość jest nieodgadniona.
- Słuchaj - powiedziała nagle znad frytek. - Zawsze chciałam cię o to zapytać...
Spojrzałam na nią z rozbawieniem.
- Wiedziałam, że jak posiedzisz trochę nad piwem to się zaczną głupie pytania - stwierdziłam filozoficznie, w odpowiedzi na co usłyszałam stłumiony chichot.
- No dobra, ale tak na serio teraz, ok? - zapytała po chwili.
- Skoro musisz - rzuciłam puszczając do niej oko.
Dziewczyna wbiła wzrok w swoją szklankę.
- Znamy się od liceum, a mimo to jednej rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć... - na chwile zamilkła, zerkając na mnie czujnie, ale przy panujących tu ciemnościach nie mogła dopatrzyć się mojego wyrazu twarzy, więc kontynuowała. - Przecież jesteś normalną dziewczyną...
- Nigdy nie odważyłabym się tego o sobie powiedzieć - wtrąciłam szczerząc zęby.
- Wiesz o co mi chodzi.
- Wiem, wiem...
- To może inaczej... - zaczęła znowu i na chwilę się zamyśliła, zapewne zastanawiając się jak sformułować pytanie. - Czy ty kiedykolwiek byłaś zakochana?
- O to ci chodzi...
- Więc?
- Rozumiem, że chodzi ci o jakiegoś faceta.
- Nie, o świnkę morską! - zironizowała. - No jasne, że o faceta!
- W takim razie nie.
- Dlaczego?
- Zadajesz mi bardzo trudne pytania - powiedziałam miażdżąc widelcem moją ostatnią frytkę. - Miłość, jeśli już zakładamy, że istnieje, odbiera rozum... a rozum to jedyne, na co w życiu mogę polegać. Ja deklaruję się jako singiel.
- Singiel, nie singiel. A jeśli cię TO COŚ trafi - drążyła dalej.
- W XXI wieku nie ma rzeczy pewnych. Niezbadane są wyroki - odpowiedziałam wymownie spoglądając w górę.
Ta wymiana zdań między mną, a tą niepoprawną romantyczką zmusiła mnie do przemyśleń.
Na początek - czy można nazwać się singlem w wieku dziewiętnastu lat? Nie zawsze. Myślę, że w moim wypadku tak, bo jest to świadomy wybór. Gdybym chciała miałabym chłopaka itd, itd. Jednak nie czułam nigdy takiej potrzeby. Być może rozum w tym wypadku za bardzo we mnie dominuje, ale nie narzekam. Bardzo angażuję się we wszystko co robię. Gdybym była w jakimś związku, pewnie inne sprawy odeszłyby na bok. W takiej sytuacji nie osiągnęłabym połowy tego co mam dziś na swoim koncie.
Druga kwestia - czy miłość jeszcze istnieje? Zawsze byłam skłonna twierdzić, że istnieje. W książkach i filmach. To taka bajeczka dla dorosłych. Jak Święty Mikołaj dla dzieci. Gdyby miłość istniała to raczej nie byłoby tylu rozwodów.
Więc co jest jeśli nie miłość? W końcu z jakiegoś powodu ludzie stają przed ołtarzem. Jest zauroczenie, namiętność, ale też wyrachowanie i "zabezpieczanie przyszłości. Presja i gombrowiczowska forma. Stereotypowe myślenie.
Wszystkie moje koleżanki wyszły już za mąż, pozakładały rodziny. Nie mogę być gorsza, bo jeszcze sobie pomyślą, że coś ze mną jest nie tak. Rodzice się niepokoją. Boją się, że jeśli odejdą zostanę sama na świecie. A przecież człowiek nie może być sam, potrzebuje kogoś.
I nawet coś w tym jest. Z drugiej strony, są ludzie, których tempo życia nie pozwala na założenie rodziny. Dobrze jest im tak jak żyją.
A może singiel to taka poczekalnia? Na drugą połowę, miłość życia, czy coś tam (cholera wie jak to nazwać).
Mnie jest dobrze tak jak jest. Nie ma sensu zadawać pytań, na które odpowiedź zna tylko Ten, kto naszym losem kieruje. Przyszłość jest nieodgadniona.
wtorek, 30 czerwca 2009
No i mam ten papierek
Naprawdę nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Wczoraj o tej godziny wpatrywałam się w ekran komputera i wymieniałam się informacjami ze znajomymi.
Zdałeś?
Ile procent z historii?
Jesteś zadowolona z wyniku?
Nie wierzę!
Ty skubańcu, jak tego dokonałeś?!
Żartujesz!
WOSu też nie zdała?! Będzie pisać za rok...
To Ci się udało :D
Nie, no nie jest źle, najważniejsze, że zdałaś ;)
Ja miałam tyle samo!
I tak dalej, i tak dalej...
Prawie dwa miesiące temu bałam się jak to będzie. Czy o czymś nie zapomnę, czy źle nie zakoduję arkusza. Wątpliwości było tak wiele. I strach. To przede wszystkim. Naturalny strach przez nieznanym.
Gdybym wtedy mogła widzieć przyszłość z pewnością byłoby mniej stresu. Choć i tak nie denerwowałam się tyle ile powinnam. Stojąc przed salą egzaminacyjną w białej bluzce, długiej czarnej spódnicy, z dowodem i czarnym długopisem rozmawiałam i przyglądałam się innym maturzystom. Nawet zastanawiałam się czy coś jest ze mną nie tak. Wszyscy byli tak bardzo zdenerwowani, a do mnie nawet nie docierało, że za kilka minut będę pisała jeden z najważniejszych egzaminów w moim życiu.
Ktoś by mógł powiedzieć, że na studiach to dopiero będą egzaminy. No tak, ale żeby być studentem najpierw trzeba przyzwoicie zdać maturę, nie?
Pamiętam jak denerwowałam się przed egzaminem gimnazjalnym. Przed pierwszym egzaminem nie mogłam jeść ani spać. Kiedy dostałam arkusz ręce trzęsły mi się do tego stopnia, że z trudem go zakodowałam. To było straszne. I byłam pewna, że przed maturą będzie tak samo, jeśli nie dziesięć razy gorzej. A tu nic. Zero.
Język polski - wielka inauguracja matur. Cała szkoła pisze podstawę na hali sportowej, a pod klasą historyczną (czyli MOJĄ klasą) czai się 14 śmiałków, którzy mieli odwagę zmierzyć się z poziomem rozszerzonym :). Kopnął mnie przeogromny zaszczyt wejścia na salę jako pierwszej (no tak, przywilej urodzonych w styczniu). Usiadłam się w ławkę i nic. Czułam się jakbym za chwilę miała dostać sprawdzian z historii na 15 minut. Na angielskim podobni (znowu poziom rozszerzony i znowu kameralnie).
Trzeciego dnia był WOS, Tu już więcej osób. Pogoda była paskudna. Na sali zimno...Nim dostaliśmy arkusze przyszła do nas nasza pani profesor od WOSu i życzyła nam powodzenia. A potem już 3 godziny pisania...
Kilka dni przerwy i historia. Tym razem upchali podstawę i rozszerzony w jednej klasie. No cóż, ten przedmiot raczej nie bije rekordów popularności wśród uczniów. Po godzinie miałam już wszystko napisane i w zasadzie nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Nie chciałam oddawać testu pierwsza, bo wiedziałam, że członkowie komisji mieli w zwyczaju przeglądać wypociny abiturientów. Poczekałam aż trzy osoby złożyły prace (więc komisja miała już rozrywkę) po czym uwolniłam się od ciężaru kilkunastostronnicowego kata. Nie mogłam już na niego patrzyć. On wręcz mnie parzył.
Na tym skończyły się moje pisemne egzaminy. Ustne to pikuś ;) Co jak co, ale mówić to ja mogę godzinami, nieważne czy po polsku czy po angielsku ;) 90% z polskiego i 100% z angielskiego chyba mówią same za siebie, nie? ;)
Muszę stwierdzić, że z całej matury najgorsze jest oczekiwanie na wyniki. W dzień ogłoszenia nie mogłam sobie znaleźć miejsca, zapełnić czasu zajęciami. Włączyłam telewizor, ale wcale go nie oglądałam, tylko siedziałam jak posąg z myślami zupełnie gdzie indziej. Człowieka wtedy nachodzą różne dziwne myśli, nie może się na niczym skupić, chodzi z kąta w kąt, błąka się bez celu.
O 22.00 odpalasz komputer, bo i tak nie masz nic lepszego do roboty. Na GG siedzi już połowa Twoich znajomych czekając na to samo co Ty. 15 minut przed północą zaczyna robić się nerwowo, ludzie mają problem z wejściem na stronę OKE, boisz się, że padł im serwer.
00.00. Nie możesz wejść wejść na stronę, ktoś ratuje Cię bezpośrednim linkiem do strony, na której masz się zalogować. Drżącymi dłońmi otwierasz kopertę, którą dostałeś w szkole dwa tygodnie przed maturą. W środku cienki pasek papieru, a na nim Twój PESEL i hasło. Wpisujesz... Wciskasz enter... I oto Twoim oczom ukazuje się pomarańczowo - biała tabelka, a w niej procenty.
Na początku patrzysz i nie widzisz. Zupełnie nic do Ciebie nie dociera. Zupełnie jakbyś był analfabetą. U góry, napis EGZAMIN MATURALNY ZDANY. Możesz odetchnąć z ulgą i spokojnie sprawdzić czy się wykazałeś. Wykazałeś się :) Kamień z serca :) Porównujesz wyniki z innymi i możesz z czystym sumieniem stwierdzić, że jesteś ponad średnią krajową.
Do 3.30 leżysz w łóżku i znowu nie wiesz co ze sobą zrobić. Znowu, ale tym razem z innego powodu. Nie możesz zasnąć, bo wciąż buzuje w Tobie adrenalina.
Koniec maturalnej odysei...
Zdałeś?
Ile procent z historii?
Jesteś zadowolona z wyniku?
Nie wierzę!
Ty skubańcu, jak tego dokonałeś?!
Żartujesz!
WOSu też nie zdała?! Będzie pisać za rok...
To Ci się udało :D
Nie, no nie jest źle, najważniejsze, że zdałaś ;)
Ja miałam tyle samo!
I tak dalej, i tak dalej...
Prawie dwa miesiące temu bałam się jak to będzie. Czy o czymś nie zapomnę, czy źle nie zakoduję arkusza. Wątpliwości było tak wiele. I strach. To przede wszystkim. Naturalny strach przez nieznanym.
Gdybym wtedy mogła widzieć przyszłość z pewnością byłoby mniej stresu. Choć i tak nie denerwowałam się tyle ile powinnam. Stojąc przed salą egzaminacyjną w białej bluzce, długiej czarnej spódnicy, z dowodem i czarnym długopisem rozmawiałam i przyglądałam się innym maturzystom. Nawet zastanawiałam się czy coś jest ze mną nie tak. Wszyscy byli tak bardzo zdenerwowani, a do mnie nawet nie docierało, że za kilka minut będę pisała jeden z najważniejszych egzaminów w moim życiu.
Ktoś by mógł powiedzieć, że na studiach to dopiero będą egzaminy. No tak, ale żeby być studentem najpierw trzeba przyzwoicie zdać maturę, nie?
Pamiętam jak denerwowałam się przed egzaminem gimnazjalnym. Przed pierwszym egzaminem nie mogłam jeść ani spać. Kiedy dostałam arkusz ręce trzęsły mi się do tego stopnia, że z trudem go zakodowałam. To było straszne. I byłam pewna, że przed maturą będzie tak samo, jeśli nie dziesięć razy gorzej. A tu nic. Zero.
Język polski - wielka inauguracja matur. Cała szkoła pisze podstawę na hali sportowej, a pod klasą historyczną (czyli MOJĄ klasą) czai się 14 śmiałków, którzy mieli odwagę zmierzyć się z poziomem rozszerzonym :). Kopnął mnie przeogromny zaszczyt wejścia na salę jako pierwszej (no tak, przywilej urodzonych w styczniu). Usiadłam się w ławkę i nic. Czułam się jakbym za chwilę miała dostać sprawdzian z historii na 15 minut. Na angielskim podobni (znowu poziom rozszerzony i znowu kameralnie).
Trzeciego dnia był WOS, Tu już więcej osób. Pogoda była paskudna. Na sali zimno...Nim dostaliśmy arkusze przyszła do nas nasza pani profesor od WOSu i życzyła nam powodzenia. A potem już 3 godziny pisania...
Kilka dni przerwy i historia. Tym razem upchali podstawę i rozszerzony w jednej klasie. No cóż, ten przedmiot raczej nie bije rekordów popularności wśród uczniów. Po godzinie miałam już wszystko napisane i w zasadzie nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Nie chciałam oddawać testu pierwsza, bo wiedziałam, że członkowie komisji mieli w zwyczaju przeglądać wypociny abiturientów. Poczekałam aż trzy osoby złożyły prace (więc komisja miała już rozrywkę) po czym uwolniłam się od ciężaru kilkunastostronnicowego kata. Nie mogłam już na niego patrzyć. On wręcz mnie parzył.
Na tym skończyły się moje pisemne egzaminy. Ustne to pikuś ;) Co jak co, ale mówić to ja mogę godzinami, nieważne czy po polsku czy po angielsku ;) 90% z polskiego i 100% z angielskiego chyba mówią same za siebie, nie? ;)
Muszę stwierdzić, że z całej matury najgorsze jest oczekiwanie na wyniki. W dzień ogłoszenia nie mogłam sobie znaleźć miejsca, zapełnić czasu zajęciami. Włączyłam telewizor, ale wcale go nie oglądałam, tylko siedziałam jak posąg z myślami zupełnie gdzie indziej. Człowieka wtedy nachodzą różne dziwne myśli, nie może się na niczym skupić, chodzi z kąta w kąt, błąka się bez celu.
O 22.00 odpalasz komputer, bo i tak nie masz nic lepszego do roboty. Na GG siedzi już połowa Twoich znajomych czekając na to samo co Ty. 15 minut przed północą zaczyna robić się nerwowo, ludzie mają problem z wejściem na stronę OKE, boisz się, że padł im serwer.
00.00. Nie możesz wejść wejść na stronę, ktoś ratuje Cię bezpośrednim linkiem do strony, na której masz się zalogować. Drżącymi dłońmi otwierasz kopertę, którą dostałeś w szkole dwa tygodnie przed maturą. W środku cienki pasek papieru, a na nim Twój PESEL i hasło. Wpisujesz... Wciskasz enter... I oto Twoim oczom ukazuje się pomarańczowo - biała tabelka, a w niej procenty.
Na początku patrzysz i nie widzisz. Zupełnie nic do Ciebie nie dociera. Zupełnie jakbyś był analfabetą. U góry, napis EGZAMIN MATURALNY ZDANY. Możesz odetchnąć z ulgą i spokojnie sprawdzić czy się wykazałeś. Wykazałeś się :) Kamień z serca :) Porównujesz wyniki z innymi i możesz z czystym sumieniem stwierdzić, że jesteś ponad średnią krajową.
Do 3.30 leżysz w łóżku i znowu nie wiesz co ze sobą zrobić. Znowu, ale tym razem z innego powodu. Nie możesz zasnąć, bo wciąż buzuje w Tobie adrenalina.
Koniec maturalnej odysei...
sobota, 2 maja 2009
„Marynara i fryzura…”
Co będzie jeśli:
- zemdleję przed salą egzaminacyjną
- zapomnę dowodu i mnie nie wpuszczą na egzamin
- przy otwieraniu podrę arkusz
- źle zakoduję odpowiedzi na angielskim
- jakiegoś idiotę złapią na ściąganiu (wtedy automatycznie przerywany jest egzamin wszystkim piszącym na sali)
Myślę, że nie tylko ja zadaję sobie dziś takie pytania. Matura is coming i znając życie połowa maturzystów cierpi w tym momencie na bezsenność.
Matura zawsze wydawała się taka odległa. Kiedy byłam mała i wracając ze szkoły do domu mijałam soczkujących się abiturientów wydawali mi się oni tacy dorośli. Egzamin dojrzałości zawsze był dla mnie tak odległy.
Nawet kiedy zaczynałam naukę w liceum, a nauczyciele od pierwszego tygodnia nauki straszyli nas tymi egzaminami to każdy machał na to ręką. "Jest jeszcze tyle czasu!"
W drugiej klasie była taka harówka, że nikt nawet nie myślał o maturze. Będąc w klasie humanistycznej więcej czasu siedziałam nad chemią, fizyką, matematyką, geografią i biologią niż nad historią czy polskim. Naukę niektórych spośród wymienionych wcześniej przedmiotów kończyłam właśnie po drugim roku nauki w szkole i trzeba było przysiąść żeby świadectwo maturalne jakoś wyglądało.
Wakacje przed klasą maturalną to praca(sezonowa) i jednocześnie świadomość, że już mniej niż rok dzieli mnie od tego koszmaru.
Wrzesień to wypełnianie deklaracji i pierwsze zajęcia fakultatywne z wybranych przedmiotów. Potem to już nawet niewiem kiedy to wszystko minęło. Nauka poloneza, święta, studniówka, ferie, święta i wreszcie final countdown.
Tak na dobrą sprawę nie do końca dociera do mnie, że to już w poniedziałek. To znaczy mam takie przebłyski paniki i nachodzą mnie wypunktowane wyżej myśli, ale po chwili mijają samoistnie.
Moja babcia mówi, że mam już zostawić te książki w spokoju. "Co ma być to będzie, twój los i tak od dawna jest gdzieś tam zapisany, więc jeśli masz zdać na tyle czy tyle procent to tak się stanie bez względu na to ile będziesz się uczyć".
Dość filozoficzne podejście, ale coś w tym jest.
A co ja się tam będę martwić. Przecież to tylko egzamin, który musi zdać każdy licealista. Większości się udaje i to nawet z wynikami, które gwarantują sukces w procesie rekrutacyjnym na studia. Skoro innym się udało to dlaczego mnie nie?
Czas uruchomić pozytywne myślenie :)
piątek, 1 maja 2009
„To już jest koniec”, a jednocześnie początek
Kwietniowy słoneczny poranek. Przed wejściem na szkolną halę sportową stoi pokaźna grupa wygalowanych trzecioklasistów. Dziewczyny w białych bluzkach z długim rękawem i długich czarnych kieckach, chłopacy w czarnych garniturach. Tym ostatnim można, a nawet powinno się współczuć, zważywszy na to, przechodzący ulicą ludzie paradują na krótkim rękawku. No cóż - zarządzenie dyrekcji - "stroje studniówkowe" (tak, na studniówce obowiązywały właśnie takie stroje). Oczywiście dyrektorka nikomu by głowy nie urwała, gdyby ubrał się jakoś inaczej, jednak nikt nie zdecydował się na taki krok. Koniec końców szkoła ma 150 lat, a to do czegoś zobowiązuje. Tradycja to tradycja. Na co dzień pełna różnorodność - od różowych tipsiar, hiphopowców do irokezów i emo. Ktoś zarzucił mi, że pomyliłam kontynenty pisząc o cheerleaderkach i koszykarzach, bo to realia amerykańskich szkół. Kto nie wierzy nie musi ;) Najważniejsze, iż ja wiem, że to prawda.
W każdym razie oczekujący na wejście na pewno robili wrażenie. Galowe stroje dodawały pewnego rodzaju dostojności. Poza tym uczniowie byli ustawieni w pary, jakby tego było mało - klasami i zgodnie z numerami w dzienniku.
W tym momencie wracają wspomnienia, a konkretnie dzień ślubowania. Ta sama hala, te same osoby, takie samo ustawienie. Stroje może trochę mniej uroczyste, dziewczyny raczej bez makijażu, a chłopacy raczej bez zarostu. Wtedy w zasadzie nie znaliśmy się. Ja osobiście nie kojarzyłam nawet imion ludzi z klasy (o nazwiskach nauczycieli nie wspomnę). Wszyscy byli zdenerwowani, bo mieliśmy uroczyście wejść na salę i ładnie się ustawić. Wchodzenie na halę ćwiczyliśmy dzień wcześniej, a musztra była maglowana od pierwszych zajęć przysposobienia obronnego. Poza tym kwestia kocenia. Wiadomo, że drugoklasiści nie kazaliby nam jeść Whiskasa, bo na hali było pełno rodziców i nauczycieli, ale świadomość tego, że można się zbłaźnić przed taką ilością osób była nie bez znaczenia. Pocieszający był fakt, że tylko losowe wybrane osoby dostąpiły tego wątpliwego zaszczytu.
Teraz atmosfera była zupełnie inna. Znaliśmy się jak łyse konie, bo trochę w tym liceum razem przeżyliśmy. Zero stresu, tylko niecierpliwe oczekiwanie na wejście "bo już nogi bolą od stania".
Wreszcie zaczęło się. Pominę opis nudnej dwugodzinnej uroczystości. Każdy wie jak wygląda zakończenie roku. To w klasie maturalnej specjalnie nie różni się od innych. No, może tym, że na koniec liceum każdy dostał świadectwo od dyrektorki, a nie tylko szpanujący świadectwem z biało - czerwonym paskiem.
Gdy po raz ostatni rozeszliśmy się do klas coś do mnie dotarło.
Kurcze, tyle lat człowiek chodził do szkoły, a tu nagle koniec. Nie będzie już siadania w ławkach, odrabiania prac domowych, odpowiadania przy tablicy. Koniec też z nerwowym chowaniem ściąg do piórnika, prośbami o przełożenie sprawdzianu, graniem w statki na nudnych lekcjach i wieloma innymi rzeczami, które kojarzą się ze szkołą. A co jest z tego wszystkiego najlepsze? Kiedyś człowiek symulował chorobę, wagarował, zwalniał się i robił dosłownie wszystko, aby do szkoły nie chodzić. A teraz? W pierwszy poniedziałek po zakończeniu roku najchętniej spakowałabym plecak i poszła na 8 godzin do tego budzącego grozę budynku.
Dociera wreszcie do człowieka, że coś się skończyło. Szkolna rzeczywistość, w której egzystowałeś przez 12 lat nagle staje się tylko wspomnieniem. Jakie to dziwne...
Chyba tu w pewnym sensie zaczyna się dorosłość. Nie dowód czy prawo jazdy w kieszeni, nie magiczna bariera 18 lat. Dopiero koniec szkoły.
Teraz matura, papiery na studia i się zacznie. Wynajęcie mieszkania z ekipą, kucie do sesji, samodzielność. To mój scenariusz, bo doskonale sobie zdaję sprawę, że u kogoś innego będzie to praca, studia zaoczne, założenie rodziny...
Ludzie z klasy rozproszą się po całym kraju. Kolejne spotkanie w takim gronie najwcześniej za 10 lat. Wtedy pewnie i tak wszyscy się nie stawią. Kogoś zatrzyma praca, jakieś zlecenie, chore dziecko w domu, ważny wyjazd. Niektórzy pewnie będą mieli problem żeby się rozpoznać po tak długim okresie rozłąki.
Zastanawiam się jak będzie wyglądało moje życie za 10 lat. Gdzie i jako kto będę pracować, będę w związku czy singlem, szczęśliwa czy nie?
Czas pokaże...
W każdym razie oczekujący na wejście na pewno robili wrażenie. Galowe stroje dodawały pewnego rodzaju dostojności. Poza tym uczniowie byli ustawieni w pary, jakby tego było mało - klasami i zgodnie z numerami w dzienniku.
W tym momencie wracają wspomnienia, a konkretnie dzień ślubowania. Ta sama hala, te same osoby, takie samo ustawienie. Stroje może trochę mniej uroczyste, dziewczyny raczej bez makijażu, a chłopacy raczej bez zarostu. Wtedy w zasadzie nie znaliśmy się. Ja osobiście nie kojarzyłam nawet imion ludzi z klasy (o nazwiskach nauczycieli nie wspomnę). Wszyscy byli zdenerwowani, bo mieliśmy uroczyście wejść na salę i ładnie się ustawić. Wchodzenie na halę ćwiczyliśmy dzień wcześniej, a musztra była maglowana od pierwszych zajęć przysposobienia obronnego. Poza tym kwestia kocenia. Wiadomo, że drugoklasiści nie kazaliby nam jeść Whiskasa, bo na hali było pełno rodziców i nauczycieli, ale świadomość tego, że można się zbłaźnić przed taką ilością osób była nie bez znaczenia. Pocieszający był fakt, że tylko losowe wybrane osoby dostąpiły tego wątpliwego zaszczytu.
Teraz atmosfera była zupełnie inna. Znaliśmy się jak łyse konie, bo trochę w tym liceum razem przeżyliśmy. Zero stresu, tylko niecierpliwe oczekiwanie na wejście "bo już nogi bolą od stania".
Wreszcie zaczęło się. Pominę opis nudnej dwugodzinnej uroczystości. Każdy wie jak wygląda zakończenie roku. To w klasie maturalnej specjalnie nie różni się od innych. No, może tym, że na koniec liceum każdy dostał świadectwo od dyrektorki, a nie tylko szpanujący świadectwem z biało - czerwonym paskiem.
Gdy po raz ostatni rozeszliśmy się do klas coś do mnie dotarło.
Kurcze, tyle lat człowiek chodził do szkoły, a tu nagle koniec. Nie będzie już siadania w ławkach, odrabiania prac domowych, odpowiadania przy tablicy. Koniec też z nerwowym chowaniem ściąg do piórnika, prośbami o przełożenie sprawdzianu, graniem w statki na nudnych lekcjach i wieloma innymi rzeczami, które kojarzą się ze szkołą. A co jest z tego wszystkiego najlepsze? Kiedyś człowiek symulował chorobę, wagarował, zwalniał się i robił dosłownie wszystko, aby do szkoły nie chodzić. A teraz? W pierwszy poniedziałek po zakończeniu roku najchętniej spakowałabym plecak i poszła na 8 godzin do tego budzącego grozę budynku.
Dociera wreszcie do człowieka, że coś się skończyło. Szkolna rzeczywistość, w której egzystowałeś przez 12 lat nagle staje się tylko wspomnieniem. Jakie to dziwne...
Chyba tu w pewnym sensie zaczyna się dorosłość. Nie dowód czy prawo jazdy w kieszeni, nie magiczna bariera 18 lat. Dopiero koniec szkoły.
Teraz matura, papiery na studia i się zacznie. Wynajęcie mieszkania z ekipą, kucie do sesji, samodzielność. To mój scenariusz, bo doskonale sobie zdaję sprawę, że u kogoś innego będzie to praca, studia zaoczne, założenie rodziny...
Ludzie z klasy rozproszą się po całym kraju. Kolejne spotkanie w takim gronie najwcześniej za 10 lat. Wtedy pewnie i tak wszyscy się nie stawią. Kogoś zatrzyma praca, jakieś zlecenie, chore dziecko w domu, ważny wyjazd. Niektórzy pewnie będą mieli problem żeby się rozpoznać po tak długim okresie rozłąki.
Zastanawiam się jak będzie wyglądało moje życie za 10 lat. Gdzie i jako kto będę pracować, będę w związku czy singlem, szczęśliwa czy nie?
Czas pokaże...
sobota, 18 kwietnia 2009
Równouprawnienie, czy „Ach! Jaki to gentleman!”?
Masz 19 lat. Idziesz ulicą z gościem mniej więcej w Twoim wieku, którego ledwo co znasz. Wysłali was ze szkoły po coś tam. No i idziecie, normalnie rozmawiacie. Jednak gdy zbliżacie się do drzwi, on rzuca się na przód i Ci te drzwi otwiera. Ty stoisz zdumiona, patrzysz się na niego jak na stwora z innej epoki, a on uśmiecha się jak kretyn i czeka aż wejdziesz.
No właśnie. Z jednej strony myślisz sobie "Kurcze, jaki gentleman! To tacy jeszcze istnieją". Jednak z drugiej strony to po co? Sama sobie nie potrafię drzwi otworzyć? Taka to jest mentalność. Kobieta ta bezbronna, krucha istotka - trzeba jej otwierać drzwi, odsuwać krzesło gdy chce się usiąść itd.
Co za seksistowskie myślenie!3
Ja rozumiem. Jesteś na randce, czy nawet w dzień powszedni idziesz sobie z chłopakiem, narzeczonym czy mężem. Wtedy takie zachowanie jest wręcz wymagane. Ale idziesz sobie z kimś, nawet się nie orientujesz dokładnie jak się nazywa, a on Ci otwiera drzwi do warzywniaka! Komedia.
Ja nawet rozumiem, jakiejś super lasce, ale nie dziewczynie bez dekoltu (bez piersi zresztą też), z arafatką na szyi i dwóch kitkach wystających spod czapki! No chyba nie ubieram się tak po to żeby ktoś traktował mnie jak damę z XVIII - wiecznej Anglii.
Gdzie to równouprawnienie?
Po co człowieku otwierasz te głupie drzwi. Ja też potrafię się nimi obsłużyć.
Albo w drugą stronę. Rozmawiają dwie dziewczyny i jeden chłopak. Po chwili nadchodzi drugi i co robi? Podaje rękę facetowi. A dziewczyny? Nic
Ja nie mówię, że ma od razu całować w rękę. No ale bez przesady! Jak tak można? Jaka ignorancja! Nie można jakoś się przywitać. Niekoniecznie podawać rękę, ale może jakaś gentlemańska forma żółwika? Cokolwiek!
Kiedyś trenowałam wschodnie sztuki walki. Tam to dopiero było równouprawnienie.Przychodził jakiś chłopak to bez zastanowienia podawał mi rękę na przywitanie. Fakt, jak się nie pilnowałam to 15 minut później mogłam od niego na sparingu po tyłku dostać. Na tych treningach równouprawnienie było nawet przesadzone do tego stopnia, że nawet szatnia była wspólna.
Zaczynamy popadać w skrajności. Czy w XXI wieku nie można pewnych kwestii wyśrodkować? Nie otwieraj mi drzwi (no chyba, że jesteś we mnie szaleńczo zakochany :p), ale przywitaj się ze mną w cywilizowany sposób. Przywitałeś się z moim kolegą, a mnie traktujesz jak powietrze? To jest gentleman? Otwierasz drzwi, ale się nie witasz...
Dziwny jest ten świat...
No właśnie. Z jednej strony myślisz sobie "Kurcze, jaki gentleman! To tacy jeszcze istnieją". Jednak z drugiej strony to po co? Sama sobie nie potrafię drzwi otworzyć? Taka to jest mentalność. Kobieta ta bezbronna, krucha istotka - trzeba jej otwierać drzwi, odsuwać krzesło gdy chce się usiąść itd.
Co za seksistowskie myślenie!3
Ja rozumiem. Jesteś na randce, czy nawet w dzień powszedni idziesz sobie z chłopakiem, narzeczonym czy mężem. Wtedy takie zachowanie jest wręcz wymagane. Ale idziesz sobie z kimś, nawet się nie orientujesz dokładnie jak się nazywa, a on Ci otwiera drzwi do warzywniaka! Komedia.
Ja nawet rozumiem, jakiejś super lasce, ale nie dziewczynie bez dekoltu (bez piersi zresztą też), z arafatką na szyi i dwóch kitkach wystających spod czapki! No chyba nie ubieram się tak po to żeby ktoś traktował mnie jak damę z XVIII - wiecznej Anglii.
Gdzie to równouprawnienie?
Po co człowieku otwierasz te głupie drzwi. Ja też potrafię się nimi obsłużyć.
Albo w drugą stronę. Rozmawiają dwie dziewczyny i jeden chłopak. Po chwili nadchodzi drugi i co robi? Podaje rękę facetowi. A dziewczyny? Nic
Ja nie mówię, że ma od razu całować w rękę. No ale bez przesady! Jak tak można? Jaka ignorancja! Nie można jakoś się przywitać. Niekoniecznie podawać rękę, ale może jakaś gentlemańska forma żółwika? Cokolwiek!
Kiedyś trenowałam wschodnie sztuki walki. Tam to dopiero było równouprawnienie.Przychodził jakiś chłopak to bez zastanowienia podawał mi rękę na przywitanie. Fakt, jak się nie pilnowałam to 15 minut później mogłam od niego na sparingu po tyłku dostać. Na tych treningach równouprawnienie było nawet przesadzone do tego stopnia, że nawet szatnia była wspólna.
Zaczynamy popadać w skrajności. Czy w XXI wieku nie można pewnych kwestii wyśrodkować? Nie otwieraj mi drzwi (no chyba, że jesteś we mnie szaleńczo zakochany :p), ale przywitaj się ze mną w cywilizowany sposób. Przywitałeś się z moim kolegą, a mnie traktujesz jak powietrze? To jest gentleman? Otwierasz drzwi, ale się nie witasz...
Dziwny jest ten świat...
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Dziś jest dzień szczególny wszystkich absolwentów prawa, którzy zdecydowali się przystąpić do egzaminu wstępnego na aplikację. Kandydac...
-
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Naprawdę nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Wczoraj o tej godziny wpatrywałam się w ekran komputera i wymieniałam się informacjami z...