wtorek, 6 września 2011

Sprawiedliwość na studiach

Jeśli jesteś studentem to już to wiesz. Jeśli dopiero nim będziesz to wkrótce się dowiesz, że na studiach nie ma sprawiedliwości, bez względu na to na jakim wydziale studiujesz. Jedyna reguła, która ma zawsze zastosowanie to:

1. Wykładowca ma ZAWSZE rację.
2. Jeśli wykładowca nie ma racji - patrz 1.

Oczywiście najbardziej widoczne jest to podczas egzaminów. Czasami jest tak, że najwięksi imprezowicze przeczytają skrypt dzień przed egzaminem i bez problemu zaliczają, podczas gdy inni ślęczeli nad książkami i mają dwóję w indeksie. Jednak nie wynika to z faktu czy ktoś szybko przyswaja wiedzę czy nie. Większy wpływ na zawartość studenckiego indeksu ma fantazja wykładowcy.

Są tacy, którzy są znani ze swych faszystowskich praktyk. Jedni dla zasady oblewają określoną ilość studentów. Inni gustują w wymyślnych formach egzaminów. Od pytań wyświetlanych na slajdach (max 30 sekund na pytanie, bez możliwości powrotu), do egzaminu całorocznego w formie pytań otwartych na 10 minut. Legendy o profesorze rzucającym kartki na biurko (to co spadnie na podłogę - nie zdaje) czy sprawdzanie prac tylko i wyłącznie na podstawie objętości nie zostały niestety wyssane z palca.

Specyficzna jest sytuacja studentki w porównaniu do traktowania studenta. Czasami płeć działa na korzyść, czasami nie. Zdarzają się wykładowcy uważający, że kobieta nadaje się tylko i wyłącznie do garów, więc przy okazji egzaminu zaostrzają kryteria aby pokazać gdzie ich miejsce. Do innych wystarczy się uśmiechnąć by dostać pozytywną ocenę. Prawdziwym ewenementem jest sytuacja w której prowadzący specjalnie oblewa studentkę żeby popatrzeć sobie na nią przy okazji kolejnej poprawki. 

Ja doświadczyłam tego na własnej skórze, jednak w moim wypadku katem był ćwiczeniowiec. Mimo intensywnej nauki nie było żadnego koła, które bym zaliczyła za pierwszym razem. Kiedy podchodziłam z kartką do prowadzącego prosząc o wyjaśnienie dlaczego znowu dostałam dwóję chociaż udzieliłam poprawnych odpowiedzi, zawsze słyszałam to samo: "Przyjdzie pani na konsultacje". Więc chodziłam i to nie raz. Na jedno z kolokwiów w akcie desperacji wkułam potrzebne rozdziały książki niemal na pamięć. Wtedy również dostałam dwóję, a argumentacja była dość specyficzna - "Pani tego nie rozumie, tylko nauczyła się na pamięć. Zapraszam na konsultacje". Innym razem kartka z moim kolokwium w tajemniczy sposób zniknęła tylko po to, by w równie tajemniczy sposób się odnaleźć. Oczywiście na konsultacjach.

I ciągnęło to się przez cały semestr, aż do dnia egzaminu kiedy pan ćwiczeniowiec w ramach pomocy wykładowcy przy pilnowaniu piszących dzielnie cały czas spędził stojąc nade mną i śledząc z uwagą każde zdanie, które napisałam na kartce...

czwartek, 18 sierpnia 2011

Gdzie zamieszkać na studiach?

Ja podczas swojego pierwszego semestru na studiach mieszkałam aż w trzech lokalizacjach. O różnym standardzie i koszcie wynajmu. Prawdopodobnie gdybym wiedziała wtedy tyle ile teraz nie robiłabym wędrówki narodów z miejsca na miejsce. 

Dlatego poniżej krótki poradnik dla świeżo upieczonych żaków szukających swego kawałka podłogi w nowym miejscu :)

Mieszkanie studenckie
Dobra opcja jeśli wraz z dobrymi znajomymi rozpoczynasz studia w tym samym mieście (a niekoniecznie kierunku czy uczelni). Koszt wynajmu może przerażać, ale pamiętaj, że po podziale na kilka części będzie wyglądało to o wiele sympatyczniej. Niektórzy właściciele uważając to za oczywistość nie wspominają o opłatach licznikowych, więc mniej wzgląd na to, że oprócz czynszu okresowo trzeba będzie wyrównać również należność za zużyty prąd, gaz i wodę.
Pamiętaj żeby dokładnie przeczytać umowę przed podpisaniem, która musi być koniecznie spisana w dwóch egzemplarzach (jeden dla Ciebie i jeden dla właściciela). To na co musisz zwrócić uwagę to kwota miesięcznego kosztu wynajmu (sprawdź czy zgadza się z kwotą na jaką się umówiliście) oraz okres wynajmu. 
Normą jest, że wraz z podpisaniem umowy właściciel życzy sobie wpłaty kaucji (najczęściej jest ona równa wysokości miesięcznego czynszu), która jest swego rodzaju zabezpieczeniem na wypadek zniszczeń jakie mogą się zdarzyć podczas Twojego mieszkania.

Stancja
 Kiedyś stancja kojarzyła się z niewielkim pokoikiem wynajmowanym w domu właściciela. Coraz częściej stancja to jeden z wielu pokoi w domku/mieszkaniu przeznaczonym do wynajmowania dla studentów. Niektórzy nazywają to prywatną formą akademika. Pokoje są z reguły jedno, dwu lub trzy osobowe.     
Przy poszukiwaniu stancji zwróć uwagę na to z jaką ilością osób/pokoi będziesz dzielił kuchnię (przede wszystkim lodówkę) i łazienkę. Koniecznie zapytaj o pralkę. 
To iż na stancji czeka Cię błogi spokój to nie zawsze prawda. Tu - podobnie jak w akademiku  - wszystko zależy od tego na jakich ludzi trafisz. Równie dobrze mogą to być spokojne kujony jak i hałaśliwi imprezowicze. Jeśli zależy Ci na spokoju wybierz stancję gdzie np. jedno piętro jest przeznaczone dla studentów, a wyżej/niżej mieszka właściciel. 

Akademik     
O tej opcji z pewnością słyszałeś już legendy. Co akademik to obyczaj. Nie da się ukryć, że to najtańsza opcja wynajmu, ale też nie każdy w akademiku zamieszkać może. Często podstawowym kryterium przydzielania miejsc jest odległość Twojego domu od ośrodka akademickiego w km i dochód na jedną osobę w Twojej rodzinie.
W akademiku płacisz tylko za miejsce w pokoju. W cenie zawarte są już wszelkie opłaty licznikowe. Normą jest też comiesięczna wymiana pościeli (której musisz pilnować).
Pojęciem - zagadką dla świeżo upieczonych studentów jest układ segmentowy akademika. Jest to zbitka trzech - czterech pokoi dla których wspólna jest kuchnia i łazienka. Z technicznego punktu widzenia to jak mieszkanie studenckie z tym, że ludzie w pokojach to loteria i na jednym piętrze jest kilka takich segmentów.   
W innych akademikach (czyli te, które nie są w układzie segmentowym) jest jedna kuchnia na całe piętro. 
Standard pokoi jest różny. Od dwuosobowych pokoi z łazienką po czteroosobowe lokum z prysznicem i toaletą na korytarzu (najczęściej na całe piętro). 
Najczęściej podstawą do wydania klucza do pokoju jest pokazanie portierce przy wejściu tzw. kartę mieszkańca na której widnieje Twoje zdjęcie, numer akademika i pokoju w którym mieszkasz. Goście, którzy Cię odwiedzają muszą zostawić swój dowód osobowy przy wejściu. Oczywiście w określonych godzinach. Z reguły po 23.00 akademik dla gości jest zamknięty, a jeśli ktoś już się zasiedzi będzie musiał liczyć się z opłatą za nocleg (nawet jeśli odwiedziny przedłużyły się tylko o pół godziny). 
Jeśli żyjesz w zgodzie z portierką to w kryzysowych sytuacjach może okazać ludzkie oblicze i przymknąć oko na to czy na tamto. Pamiętaj, że to ona dysponuje magicznym guziczkiem .tzw brzęczkiem, którego naciśniecie powoduje odblokowanie zamka i wpuszczenie Ciebie/Twoich gości do środka budynku ;)                

czwartek, 11 sierpnia 2011

Studenckie obozy adaptacyjne

     Są organizowane na każdej większej uczelni. Zwykle dostaje się o nich informacje z listem informującym o przyjęciu na studia bądź przy okazji dostarczania wszystkich potrzebnych dokumentów po ogłoszeniu wyników rekrutacji.

     Byłam sceptycznie nastawiona do takiego pomysłu jednak ostatecznie - głównie pod wpływem rodziny zapisałam się, choć trochę mnie to przerażało. Nigdy nie byłam osobą, która łatwo nawiązywała kontakty, a tu nagle miałam przez tydzień mieszkać z zupełnie obcymi ludźmi i to jeszcze na swoje własne życzenie.

     W przeddzień wyjazdu nie mogłam zasnąć. Całkiem poważnie planowałam zasymulować chorobę aby tylko zostać w domu i uniknąć całego tego zamieszania. Jednak rano mimo, że zdecydowana część mnie krzyczała "NIE" zacisnęłam zęby, wzięłam torbę i powędrowałam na dworzec.

     Jadąc na miejsce różne myśli kłębiły się w mojej głowie, ale wszystkie sprowadzały się do prostego wniosku - chyba oszalałam. Tak czy inaczej nie było odwrotu - (ze ściśniętym żołądkiem) nieuchronnie zbliżałam się do celu.

     Bez większego problemu dotarłam do akademika w którym mieliśmy być zakwaterowani. Z ulgą odnotowałam, że moja sytuacja wcale nie jest taka beznadziejna. Większość stojących w kolejce do prowizorycznego sekretariatu nie znała się nawzajem. Ostatecznie własnie to było głównym celem obozu - aby poznać ludzi, z którymi miałam studiować.

     Z racji tego, iż był to ogólnopolski obóz adaptacyjny - przeznaczony wyłącznie dla nowo przyjętych studentów z wydziałów prawa z całego kraju - byliśmy zakwaterowani uniwersytetami. Wkrótce przyjechały pozostałe osoby z mojego przyszłego wydziału. Mimo, że na początku rozmowa się raczej nie kleiła z dnia na dzień komunikowaliśmy się coraz lepiej.

     Dziś - po dwóch latach od tego wydarzenia mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że decyzja o wzięciu udziału w tym obozie była jedną z najlepszych jakie podjęłam w ciągu kilku ostatnich lat.

     Nawiązałam tam znajomości, które z czasem przekształciły się z przyjaźnie na całe studia, a może i dalej. Poznałam sporo sympatycznych osób z mojego roku, starszych studentów z mojego wydziału i ich odpowiedniki z całej Polski. Już we wrześniu dowiedziałam się jak to jest siedzieć na wykładach próbując nadążyć za prowadzącym, a przede wszystkim zagwarantowałam sobie leszy start w październiku.

     Podczas gdy inni na inaugurację roku akademickiego przychodzili rozglądając się nerwowo i nie znając nikogo, ja szłam na nią z uśmiechem nie mogąc się doczekać spotkania z tymi niesamowitymi ludźmi, których poznałam na obozie. Tydzień mieszkania pod jednym dachem zrobił jednak swoje i na aulę akademicką weszliśmy wszyscy razem jak starszy znajomi, którzy znają się od dziecka.

     Byłam o jeden krok do przodu niż inni. Nie bałam się nowego miasta, uczelni czy wyzwań, bo miałam swój punkt zaczepienia. Nie czułam się samotna czy bezgranicznie opuszczona, bo miałam się do kogo zwrócić w chwilach słabości. 

     To było dla mnie otuchą, ponieważ wszystko inne się waliło, a na swoim pierwszym semestrze miałam tyle problemów, iż z pewnością wystarczyłoby aby obdzielić nimi hojnie kilka osób. Gdyby nie te wszystkie pozytywne skutki, które niosło za sobą uczestnictwo w obozie ciężar jaki miałam do udźwignięcia okazałby się zbyt ciężki i z dużym prawdopodobieństwem moje studiowanie skończyłoby się jeszcze przed pierwszą sesją.

     Dlatego - jeśli zaczynasz od października studia, a Twoje uczelnia organizuje obóz adaptacyjny - jedź na niego, a z pewnością nie pożałujesz swojej decyzji :)

środa, 29 czerwca 2011

Muzyczne ja

     Kiedy byłam mała sporo czasu spędzałam z moją ciocią. Ta często brała gitarę i śpiewała.  Szczególnie zapadło mi w pamięć jej wykonanie piosenki Starego Dobrego Małżeństwa Z nim będziesz szczęśliwsza. Miałam wtedy autentyczne ciary. Nieźle jak na siedmioletnie dziecko.

     Często prosiłam ciocię żeby nauczyła mnie gry na gitarze jednak ona zawsze powtarzała, że do gitary muszę jeszcze trochę podrosnąć. Gdy miałam dziewięć lat wyjechała z mojego miasta i tak naprawdę nigdy nic z tej nauki nie wyszło.

     W naszym domu kultury można było oczywiście nauczyć się gry na jakimś instrumencie, ale wiązało się to z takimi kosztami, których moja rodzina nigdy nie byłaby w stanie podźwignąć. Zresztą nie miałam nawet gitary. Jedyny instrument jaki miałam to używany keyboard którego brzmienie pozostawiało wiele do życzenia. Próbowałam oczywiście wymusić przynajmniej lekcje gdy na tym elektrycznym pudle, ale i to spotkało się z kategorycznym sprzeciwem.

     Próbowałam więc ogarnąć to jakoś sama. Nie miałam żadnych książek czy kursów. Na to też nie było pieniędzy. Jedyne co miałam to słuch i to musiało mi wystarczyć. Tworzyłam jakieś swoje dziecinne kompozycje najpierw na jedną, potem na dwie ręce. Nie były to żadne symfonie Bethovena, ale jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wszystkiego nauczyłam się zupełnie sama to z perspektywy czasu mogę powiedzieć, iż zasługiwało to na podziw.

     Kiedy byłam w połowie podstawówki dowiedziałam się o którymś tam naborze do młodzieżowej orkiestry dętej. Średni pociąg czułam do blaszanych kreatur napędzanych siłą płuc, ale liczyło się to, iż nauka gry była absolutnie bezpłatna a instrumenty też wypożyczano za darmo.

     Na pierwszych zajęciach został objaśniony mi schemat. Najpierw zajęcia indywidualne - aby opanować grę na instrumencie. Zwykle już po pół roku można było dołączyć do orkiestry i grać z nimi. Mnie cała ta inicjacja zajęła dwa miesiące. Jakby tego było mało zostałam posadzona w pierwszym rzędzie by grać najwyższe tony. Grałam na trąbce i bez zbędnej przesady - nie łatwo było wyciągnąć wysokie tony z tego blaszaka. Im wyżej tym trudniej. Szczególnie jeśli ma się dwanaście lat. 

     Z czasem pojawiły się zawroty głowy i coraz częstsze problemy z gardłem. Ostatecznie po roku mojej oszałamiającej kariery musiałam oddać instrument i dać sobie z tym na luz. Comiesięczna angina nie była tego warta. Poza tym byłam z całej orkiestry najmłodsza. Wszyscy inni byli w wieku gimnazjalnym - tylko ja biedna z podstawówki i tak naprawdę nigdy się tam nie zaaklimatyzowałam.

     Potem długo nic.

     W liceum zaczęłam słuchać pewnego fińskiego zespołu rockowego. Zafascynowali mnie do tego stopnia, że pod koniec II klasy byłam zdeterminowana żeby nauczyć się grać na gitarze i to sama. Pierwszym krokiem było zdobycie instrumentu. Przypomniało mi się, że moja koleżanka miała u siebie w pokoju starego zdewastowanego klasyka, którego nie używała. Pożyczyłam tego staruszka od niej.

     Dobrze pamiętam moment kiedy pierwszy raz wzięłam tą gitarę do ręki. Kiedy lewą rękę położyłam na gryfie miałam ciary na plecach. Poczułam coś niesamowitego. Zupełnie jak Harry Potter kiedy znalazł swoją różdżkę w sklepie (czy zgodnie z doktryną w momencie kiedy różdżka znalazła jego). 

     Powszechnie wiadomo, że początki bywają trudne. Trzeba przejść tzw. próbę palców. Opuszki zwykłego śmiertelnika nie są zwyczajne do nacisku strun i zaczynają puchnąć, pojawia się swego rodzaju wstręt do dotykania czy łapania czegokolwiek lewą ręką. Znosiłam to dzielnie. Naprawdę wyłączałam coś w moim mózgu tak, że zapominałam o bólu. Najważniejsze było to żeby wydobyć z gitary pożądany dźwięk.

     Po trzech dniach samodzielnych prób umówiłam się z kuzynką na doszkalanie. Ona grała od wielu lat i zgodziła się dać mi kilka wskazówek. Kiedy do niej przyszłam wzięłyśmy obie gitary do ręki i kazała mi pokazać czego do tej pory się nauczyłam. Zagrałam trzy akordy, których zdążyłam się nauczyć. Spojrzała na mnie oniemiała Umiesz to po trzech dniach nauki?! Po pokazaniu mi podstawowych bić doszła do wniosku, że ona nie ma mnie już czego uczyć, bo chwyty opanuję z czasem, a bicie idzie mi niewiarygodnie dobrze jak na trzy dni grania.

     W wakacje pracowałam przez tydzień w lokalnej stolarni aby kupić sobie gitarę. Nabyłam boskiego czarnego akustyka, bardzo podobnego do tego na jakim grał swego czasu mój gitarowy guru i inspiracja. Nazwałam do Jukka na cześć genialnego fińskiego producenta muzycznego i przy okazji świetnego multiinstrumentalisty.

     Od tego czasu jestem bezsprzecznie i nieodwołanie zakochana w gitarze i nic tego nie zmieni. To wręcz uzależnienie o czym przekonałam się ostatnio. 

     W tym roku akademickim miałam nadzieję dość często wracać do domu, więc nie zabierałam akustyka do Domu Studenckiego. W okresie przedsesyjnym nie wyjeżdżałam z kampusu przez półtora miesiąca i pobiłam swój dotychczasowy rekord. Przez cały ten czas chodziłam podenerwowana i wiedziałam, że czegoś mi brak tylko nie byłam w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie czego?!

      Kiedy po tej długiej przerwie zawitałam w końcu w rodzinne strony. Zjadłam obiad i trochę się ogarnęłam machinalnie wzięłam do ręki gitary, nastroiłam ją i zaczęłam grać. Poczułam niewypowiedzialna ulgę. Cały stres, który ciążył mi przez ostatnie tygodnie odchodził powoli wraz z kolejnymi uderzeniami o struny. Wspaniałe uczucie.

     Teraz już wiem na pewno - gitara to dla mnie magiczny instrument, z którym czuję niezwykłą więź i czuję się z tym niebywale dobrze.

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...