środa, 29 czerwca 2011

Muzyczne ja

     Kiedy byłam mała sporo czasu spędzałam z moją ciocią. Ta często brała gitarę i śpiewała.  Szczególnie zapadło mi w pamięć jej wykonanie piosenki Starego Dobrego Małżeństwa Z nim będziesz szczęśliwsza. Miałam wtedy autentyczne ciary. Nieźle jak na siedmioletnie dziecko.

     Często prosiłam ciocię żeby nauczyła mnie gry na gitarze jednak ona zawsze powtarzała, że do gitary muszę jeszcze trochę podrosnąć. Gdy miałam dziewięć lat wyjechała z mojego miasta i tak naprawdę nigdy nic z tej nauki nie wyszło.

     W naszym domu kultury można było oczywiście nauczyć się gry na jakimś instrumencie, ale wiązało się to z takimi kosztami, których moja rodzina nigdy nie byłaby w stanie podźwignąć. Zresztą nie miałam nawet gitary. Jedyny instrument jaki miałam to używany keyboard którego brzmienie pozostawiało wiele do życzenia. Próbowałam oczywiście wymusić przynajmniej lekcje gdy na tym elektrycznym pudle, ale i to spotkało się z kategorycznym sprzeciwem.

     Próbowałam więc ogarnąć to jakoś sama. Nie miałam żadnych książek czy kursów. Na to też nie było pieniędzy. Jedyne co miałam to słuch i to musiało mi wystarczyć. Tworzyłam jakieś swoje dziecinne kompozycje najpierw na jedną, potem na dwie ręce. Nie były to żadne symfonie Bethovena, ale jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wszystkiego nauczyłam się zupełnie sama to z perspektywy czasu mogę powiedzieć, iż zasługiwało to na podziw.

     Kiedy byłam w połowie podstawówki dowiedziałam się o którymś tam naborze do młodzieżowej orkiestry dętej. Średni pociąg czułam do blaszanych kreatur napędzanych siłą płuc, ale liczyło się to, iż nauka gry była absolutnie bezpłatna a instrumenty też wypożyczano za darmo.

     Na pierwszych zajęciach został objaśniony mi schemat. Najpierw zajęcia indywidualne - aby opanować grę na instrumencie. Zwykle już po pół roku można było dołączyć do orkiestry i grać z nimi. Mnie cała ta inicjacja zajęła dwa miesiące. Jakby tego było mało zostałam posadzona w pierwszym rzędzie by grać najwyższe tony. Grałam na trąbce i bez zbędnej przesady - nie łatwo było wyciągnąć wysokie tony z tego blaszaka. Im wyżej tym trudniej. Szczególnie jeśli ma się dwanaście lat. 

     Z czasem pojawiły się zawroty głowy i coraz częstsze problemy z gardłem. Ostatecznie po roku mojej oszałamiającej kariery musiałam oddać instrument i dać sobie z tym na luz. Comiesięczna angina nie była tego warta. Poza tym byłam z całej orkiestry najmłodsza. Wszyscy inni byli w wieku gimnazjalnym - tylko ja biedna z podstawówki i tak naprawdę nigdy się tam nie zaaklimatyzowałam.

     Potem długo nic.

     W liceum zaczęłam słuchać pewnego fińskiego zespołu rockowego. Zafascynowali mnie do tego stopnia, że pod koniec II klasy byłam zdeterminowana żeby nauczyć się grać na gitarze i to sama. Pierwszym krokiem było zdobycie instrumentu. Przypomniało mi się, że moja koleżanka miała u siebie w pokoju starego zdewastowanego klasyka, którego nie używała. Pożyczyłam tego staruszka od niej.

     Dobrze pamiętam moment kiedy pierwszy raz wzięłam tą gitarę do ręki. Kiedy lewą rękę położyłam na gryfie miałam ciary na plecach. Poczułam coś niesamowitego. Zupełnie jak Harry Potter kiedy znalazł swoją różdżkę w sklepie (czy zgodnie z doktryną w momencie kiedy różdżka znalazła jego). 

     Powszechnie wiadomo, że początki bywają trudne. Trzeba przejść tzw. próbę palców. Opuszki zwykłego śmiertelnika nie są zwyczajne do nacisku strun i zaczynają puchnąć, pojawia się swego rodzaju wstręt do dotykania czy łapania czegokolwiek lewą ręką. Znosiłam to dzielnie. Naprawdę wyłączałam coś w moim mózgu tak, że zapominałam o bólu. Najważniejsze było to żeby wydobyć z gitary pożądany dźwięk.

     Po trzech dniach samodzielnych prób umówiłam się z kuzynką na doszkalanie. Ona grała od wielu lat i zgodziła się dać mi kilka wskazówek. Kiedy do niej przyszłam wzięłyśmy obie gitary do ręki i kazała mi pokazać czego do tej pory się nauczyłam. Zagrałam trzy akordy, których zdążyłam się nauczyć. Spojrzała na mnie oniemiała Umiesz to po trzech dniach nauki?! Po pokazaniu mi podstawowych bić doszła do wniosku, że ona nie ma mnie już czego uczyć, bo chwyty opanuję z czasem, a bicie idzie mi niewiarygodnie dobrze jak na trzy dni grania.

     W wakacje pracowałam przez tydzień w lokalnej stolarni aby kupić sobie gitarę. Nabyłam boskiego czarnego akustyka, bardzo podobnego do tego na jakim grał swego czasu mój gitarowy guru i inspiracja. Nazwałam do Jukka na cześć genialnego fińskiego producenta muzycznego i przy okazji świetnego multiinstrumentalisty.

     Od tego czasu jestem bezsprzecznie i nieodwołanie zakochana w gitarze i nic tego nie zmieni. To wręcz uzależnienie o czym przekonałam się ostatnio. 

     W tym roku akademickim miałam nadzieję dość często wracać do domu, więc nie zabierałam akustyka do Domu Studenckiego. W okresie przedsesyjnym nie wyjeżdżałam z kampusu przez półtora miesiąca i pobiłam swój dotychczasowy rekord. Przez cały ten czas chodziłam podenerwowana i wiedziałam, że czegoś mi brak tylko nie byłam w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie czego?!

      Kiedy po tej długiej przerwie zawitałam w końcu w rodzinne strony. Zjadłam obiad i trochę się ogarnęłam machinalnie wzięłam do ręki gitary, nastroiłam ją i zaczęłam grać. Poczułam niewypowiedzialna ulgę. Cały stres, który ciążył mi przez ostatnie tygodnie odchodził powoli wraz z kolejnymi uderzeniami o struny. Wspaniałe uczucie.

     Teraz już wiem na pewno - gitara to dla mnie magiczny instrument, z którym czuję niezwykłą więź i czuję się z tym niebywale dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...