Dziś jest dzień szczególny wszystkich absolwentów prawa, którzy zdecydowali się przystąpić do egzaminu wstępnego na aplikację. Kandydaci na adwokatów, radców prawnych, notariuszy i komorników w ubiegłą sobotę miało okazję zweryfikować stopnień przyswojenia tysięcy przepisów.
Ja osobiście do egzaminu wstępnego podchodziłam dwa razy. Od razu po studiach startowałam na aplikację adwokacką, co było zgodne z moimi zainteresowaniami, współgrało z pracą i było krokiem w kierunku spełnienia swych marzeń. Jednak wtedy okazało się, iż to jeszcze nie jest mój czas. Z perspektywy czasu, wcale nie dziwię się, że zabrakło mi tych kilku punktów. Moja strategia nauki była kompletnie nieprzemyślana, a w tygodniu poprzedzającym godzinę zero chciałam przyswoić zbyt dużą ilość wiedzy, co skutkowało wręcz odwrotnym rezultatem. Gdy dostałam arkusz z pytaniami, już po zerknięciu na pierwszą stronę wiedziałam, iż moje szanse należy zakwalifikować do kategorii marności, a wynik otrzymany dwa dni później był tylko potwierdzeniem tego co czułam oddając swoją kartkę.
Te wszystkie chwile po wyjściu to pewna forma amoku. Psychika daje się we znaki, organizm z jednej strony jest zmęczony i każdy rozsądny człowiek powinien uznać, iż należy się odpoczynek, jednak adrenalina i stres gromadzone przez kilka tygodni, a nawet miesięcy robią swoje i nie pozwalają ci usiedzieć na miejscu. Pamiętam, że sobotni wieczór spędziłam tuląc butelkę wina, zaś całą niedzielę poświęciłam na sprzątanie pokoju. Wyszłam też na spacer chodząc po mieście bez celu, w zasadzie tylko po to, aby się zmęczyć.
Poniedziałek był dla mnie oczywiście dniem pracującym, po wyniki poszłam w zasadzie w godzinach pracy. Mimo przeświadczenia o negatywnym wyniku nie jest łatwo pogodzić się z porażką. Znajomi nie dowierzali, zadawali pytania jakich z całą pewnością żadnej oblany nie chce słyszeć (dlaczego? no chyba sobie ze mnie żartujesz, prawda? jak to, ty nie zdałaś?? to niemożliwe!). Trudno było uwierzyć także osobom ze mną współpracującym i szefostwu. Najgorsze z tego wszystkiego jest poczucie, iż zawiodłeś wiele osób, które w Ciebie wierzyło. To boli najbardziej i zostawia najgłębszy ślad w Tobie i jest przyczyną wielu bezsennych nocy, które z pewnością nie polepszają Twojej sytuacji.
Dlatego rozumiem doskonale wszystkie osoby, które będą dziś płakać w poduszkę, topić smutki w alkoholu bądź zastanawiać się nas swoją realną wartością. To normalne, trzeba przejść przez ten etap, wszak aby się podnieść - najpierw trzeba upaść. Ważne tylko, by nie leżeć zbyt długo i wierzyć w siebie do końca, spełniać marzenia.
Nie wszystkie egzaminy można zdać za pierwszym razem. Osobiście znam osoby, które w przeciwieństwie do mnie od razu po studiach szczęśliwie rozpoczęły aplikację, a potem nie zdały egzaminów w trakcie aplikacji co skutkowało powtarzaniem roku, więc można powiedzieć, że zrównaliśmy się poziomem, ponieważ mnie udało się za drugim razem.
Nie ma jednak znaczenia za którym razem zdasz. Sędzia na rozprawie nie będzie pytał za którym podejściem udało się przejść przez egzamin wstępny. Nie będą o to pytali klienci, bo dla nich najważniejsza jest wola walki. To zacięcie jest niezbędne w wykonywaniu zawodu adwokata bądź radcy prawnego. Musimy wierzyć w siebie, siłę swojego argumentu i skuteczność. Dlatego też egzamin na aplikację to również sprawdzian charakteru i pierwszy test radzenia sobie ze stresem, chłodnej oceny sytuacji a także walka ze swoimi słabościami. To też jest moment, w którym należy odpowiedzieć sobie na pytanie - czy rzeczywiście właśnie to chcę robić w życiu?
Jeśli odpowiedziałeś twierdząco to nie wolno rzucić Ci prawa przez najbliższy rok. Wykorzystaj ten czas na samodoskonalenie, by za rok z uśmiechem na twarzy wkroczyć na salę egzaminacyjną, odebrać arkusz i z przyjemnością zabrać się za rozwiązywanie.
Niech moc będzie z Tobą :)
W 2008 roku, zaczynając prowadzić tego bloga byłam jeszcze w liceum. Pięć lat studiów prawniczych, a następnie praca zweryfikowały moją mentalność i podejście do życia. Archiwalne wpisy zawierają znamiona opisu przemiany jakiej doświadczyłam przez ostatnie kilkanaście lat. Aktualnie jestem aplikantką radcowską i doktorem nauk prawnych.
poniedziałek, 26 września 2016
Niezdany egzamin wstępny na aplikację
piątek, 6 maja 2016
sukces = samotność?
W domu zawsze powtarzano mi dwie frazy "liczy się to co masz w głowie a nie na głowie" oraz "na chłopaków przyjdzie jeszcze czas". Te idee przyświecały mi kiedy miałam lat naście poprzez gimnazjum i liceum. Na studiach tym bardziej. Przecież trzeba zdawać egzaminy, a czas wolny poświęcałam na działalność wydziałową. Potem załapałam się na praktyki w kancelarii, więc każdą wolną chwilę poświęcałam na doskonalenie swoich prawniczych umiejętności.
Studia się skończyły. Udało mi się dostać staż, który przekształcił się w umowę o pracę i to był mój zasadniczy sukces. Może i nie poszczęściło mi się w kwestii aplikacji, ale plan minimum został wykonany.
Jednak już na początku stażu ograniczyłam kontakty ze znajomymi. Była to moja pierwsza praca w dodatku robiłam pierwsze podejście do egzaminu na aplikację. Telefony przestałam odbierać, od spotkań towarzyskich się wykręcałam ze względu na brak czasu.
Minął rok. Kolejne wyzwania postawione. Grono znajomych mocno ograniczone, no ale cóż. Trzeba było poświęcić sporo czasu na naukę do egzaminów wstępnych.
Pierwsza lampka ostrzegawcza w zasadzie powinna mi się zapalić po ogłoszeniu wyników naboru na studia doktoranckie. Ten wieczór spędziłam sama... a w zasadzie z butelką wina. Rano żałowałam tego wyboru, ale zwyczajowo sukces trzeba było opić.
Niewiele ponad dwa tygodnie później byłam już po egzaminie wstępnym na aplikację. Mimo, iż zdawalność od wielu lat nie była tak niska to znalazłam się w szczęśliwym gronie aplikantów. Pech chciał, iż nikomu z moich znajomych się nie powiodło. Miałam wręcz wyrzuty sumienia, że mi się udało. Jednak znowu nie było z kim świętować sukcesu. To powinien być mój wielki dzień, jednak czułam się jakbym oglądała z boku życie kogoś zupełnie innego. Miałam wrażenie jakby wszystkie emocje opuściły mnie bezpowrotnie. Nie pamiętam aby coś szczególnego w tym dniu się wydarzyło. Pamiętam tylko, że tego dnia wieczorem siedziałam sama, wykonałam kilka telefonów i prawdopodobnie obejrzałam sobie jakiś film.
Pracy przybywa, obowiązki nakładają się na siebie, brakuje godzin w dobie. Życie towarzyskie zostało przeze mnie zmarginalizowane. Efekt jest taki, że kiedy zadzwonię do 4 osób i nikt z nich nie ma czasu to jestem skazana na wieczór w kompletnej samotności. Na portalach społecznościowych roi się od informacji o ślubach, zaręczynach, narodzinach dzieci. Kiedyś wydawało mi się, że najpierw trzeba zająć się życiem zawodowym, a potem pomyśleć o prywatnym. Jednak w momencie kiedy rozpoczęłam aplikację to zdałam sobie sprawę, że wbrew temu co mi wpajano to jedno wcale nie wyklucza drugiego. Pojawiła się za to myśl, czy nie doprowadziłam do sytuacji, w której w razie jakiegoś nieszczęścia ktoś w ogóle zainteresuje się moim losem?
Mieszkam sama w mieście, w którym nie mam rodziny, a moi znajomi nie zapełnią nawet palców u jednej ręki. Nikt nie wie o moich problemach, bo i nie ma komu powiedzieć. Rodzina oddalona o szmat drogi uważa, że wszystko jest ok. Przedstawiłam im iluzję, która została bez zastrzeżeń przyjęta. Nawet jeśli ktoś coś podejrzewa to oczywiście nie zapyta, a zainteresowanie moimi sprawami ogranicza się do pytania czy mam pieniądze i czy jestem zdrowa.
Na razie nie przeczuwam żadnej diametralnej zmiany w tym zakresie...
niedziela, 27 marca 2016
Gorycz Wielkanocna
Powrót do domu na święta zawsze wiąże się z powracającymi wspomnieniami. Zapewne dlatego, że ostatnimi czasy jestem w domu w zasadzie trzy razy do roku. Odległość nie jest duża, ale przy tym natężeniu obowiązków nie chcę tracić czasu na dojazdu, tym bardziej, że poruszam się publicznymi środkami lokomocji. Na co dzień brak samochodu jakoś specjalnie mi nie ciąży, bowiem parkowanie w centrum zawsze graniczy z cudem i pod tym względem komunikacja miejska jest dla mnie wyjątkowo wygodna. Jednak w chwili powrotu na święta zawsze jestem poirytowana, bo jest mi ciężko ciągnąć za sobą walizkę przepełnioną rzeczami, które muszę zwieźć, bo już nie mieszczą mi się w pokoju, poza tym z moją tendencją do spóźniania się zawsze muszę wręcz biec na autobus bądź pociąg.
Z tych właśnie powodów w moim rodzinnym domu jestem rzadkim gościem, a jak już jestem to najczęściej i tak większość czasu spędzam w swoim pokoju, ponieważ zawsze jest do zrobienia. Tak więc teoretycznie jestem, a w rzeczywistości i tak marny ze mnie pożytek. Nie bez znaczenia jest również fakt, że zawsze wraz z takim powrotem uświadamiam sobie, że przybywa mi lat, obowiązków i pracy, a ubywa znajomych, wolnego czasu, pasji i życia prywatnego. To smutne, bo kiedy koleżanki wstawiają zdjęcia ze swoimi mężami, narzeczonymi i dziećmi, a ja mając 26 lat zamiast przynajmniej dać sobie trochę odpoczynku, zaszywam się z papierami.
Dlatego też irytują mnie te wszystkie zajączki, kurczaczki, baranki i pisanki. Irytują mnie świąteczne życzenia na które nie mam nawet ochoty odpisywać. Irytują mnie koszyczkowe tradycje, bo o ile będąc dzieckiem rzeczywiście mogła to być dla mnie atrakcja, to teraz czuję tylko bezradność i zażenowanie.
Tematów do rozmowy w domu też z roku na rok coraz mniej. Nie chcę zarzucać rodziny moimi problemami, nie ma sensu, muszę radzić sobie z tym wszystkim sama. Zresztą to wszystko zrobiło się tak skomplikowane, że nawet nie miałabym siły niczego tłumaczyć. Cały czas spotykam się z niezrozumieniem i to nie tylko w rodzinie. Te pojedyncze sztuki znajomych, które mi zostały również zamykają uszy na to co mówię ekscytując się swoimi drobiazgami. Prawda jest taka, że nie mogę powiedzieć nikomu nawet połowy z tego co mnie dręczy, bo nikomu nie ufam na tyle, by całkowicie się otworzyć. Efekt jest taki, że zamykam się coraz bardziej, odsuwam od ludzi, od wszystkiego co jest na zewnątrz. Zaczynam tracić sens, poczucie tożsamości i celu.
Powiedzmy sobie szczerze - tylko raz w życiu ma się 26 lat, a ja powoli zdaję sobie sprawę, że swoje najlepsze lata życia oddałam i oddaję nadal. Życie prywatne pozostawiłam w formie szczątkowej, coraz więcej osób zaczyna się ode mnie odwracać myśląc, że moje wymówki związane z brakiem czasu wynikają z wywyższania się, a ja po prostu staram łączyć te wszystkie linki, mimo iż czuję, że wyślizgują mi się z rąk. Jednak życie to gra, dlatego też noszę maski siły, stanowczości, pewności siebie i zaradności, podczas gdy w środku jestem przelęknioną istotą, która marzy o tym, by znalazła się chociażby jedna osoba przed którą taką maskę można by zdjąć i poczuć się sobą... Puki jeszcze wiem kim jestem...
wtorek, 9 lutego 2016
Silna niezależna kobieta vs przeziębienie
Podobno feminizm kończy się w momencie kiedy trzeba wnieść szafę na piąte piętro. Ja osobiście uważam, że kończy się wraz z konkretnym przeziębieniem, które sprawia, że daje o sobie znać absolutnie każdy mięsień. Wtedy ma się ochotę przestać udawać bohaterkę i silną niezależną kobietę. Odzywa się potrzeba tego, aby być pod czyjąś opieką, żeby ktoś sprawdził w nocy czy wszystko jest ok i czy miks zastosowanych leków nie wszedł w jakąś dziwną interakcję, przyłożył rękę do czoła i przyniósł herbatę kiedy naprawdę czuje się osłabienie i rwący ból w każdej części ciała.
Nagle zdałam sobie sprawę, że przez ten cały sajgon związany z pracą, aplikacją i doktoratem w zasadzie nikt nie będzie się interesował czy wszystko jest ze mną ok, czy nie... No może szefostwo, bo przecież są terminowe pisma do wypuszczania. To smutne, ale tak naprawdę jest kwintesencją mojego aktualnego życia. Nikt mnie nie pytał czy chcę być silną kobietą, po prostu pojawiły się problemy i ode mnie tylko zależało czy podejmę rękawicę czy dam rozłożyć się na łopatki. Wybór jest prosty - fight 'till dying jak to śpiewał kiedyś Samu Haber z Sunrise Avenue.
Takie chwile jak te przypominają mi, że jednak w istocie jestem trochę kruchą istotką, chociaż nikomu się do tego nie przyznaję. Miałam łzy w oczach kiedy moje samopoczucie w ciągu dnia z każdą minutą się pogarszało i zastanawiałam się czy nie zemdleję gdzieś po drodze do domu... Ostatecznie za zgodą szefostwa wzięłam segregator z dokumentami i pojechałam do mieszkania żeby móc popracować w łóżku popijając rozpuszczony lek, który miał postawić mnie na nogi.
Dawno nie czułam się tak paskudnie. Żeby było zabawniej - rano miałam tylko delikatny kaszel i z całą pewnością chodziłam już do pracy w o wiele gorszym stanie. Nie wiem co się stało, że koło południa zaczęłam się czuć jakby przejechał po mnie czołg. Być może organizm w końcu zadecydował żeby się odezwać i pokazać jak bardzo jest osłabiony moim nowym trybem życia. Odganiałam regularnie zmęczenie hektolitrami wypitej kawy i suplementów z żeń-szeniem, ale ostatecznie odezwała się we mnie moja delikatniejsza natura i organizm powiedział STOP.
Powiadają, że co nas nie zabije to nas wzmocni. Wierzę w to bardzo.
Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Dziś jest dzień szczególny wszystkich absolwentów prawa, którzy zdecydowali się przystąpić do egzaminu wstępnego na aplikację. Kandydac...
-
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Naprawdę nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Wczoraj o tej godziny wpatrywałam się w ekran komputera i wymieniałam się informacjami z...