niedziela, 27 marca 2016

Gorycz Wielkanocna

     Powrót do domu na święta zawsze wiąże się z powracającymi wspomnieniami. Zapewne dlatego, że ostatnimi czasy jestem w domu w zasadzie trzy razy do roku. Odległość nie jest duża, ale przy tym natężeniu obowiązków nie chcę tracić czasu na dojazdu, tym bardziej, że poruszam się publicznymi środkami lokomocji. Na co dzień brak samochodu jakoś specjalnie mi nie ciąży, bowiem parkowanie w centrum zawsze graniczy z cudem i pod tym względem komunikacja miejska jest dla mnie wyjątkowo wygodna. Jednak w chwili powrotu na święta zawsze jestem poirytowana, bo jest mi ciężko ciągnąć za sobą walizkę przepełnioną rzeczami, które muszę zwieźć, bo już nie mieszczą mi się w pokoju, poza tym z moją tendencją do spóźniania się zawsze muszę wręcz biec na autobus bądź pociąg.


     Z tych właśnie powodów w moim rodzinnym domu jestem rzadkim gościem, a jak już jestem to najczęściej i tak większość czasu spędzam w swoim pokoju, ponieważ zawsze jest do zrobienia. Tak więc teoretycznie jestem, a w rzeczywistości i tak marny ze mnie pożytek. Nie bez znaczenia jest również fakt, że zawsze wraz z takim powrotem uświadamiam sobie, że przybywa mi lat, obowiązków i pracy, a ubywa znajomych, wolnego czasu, pasji i życia prywatnego. To smutne, bo kiedy koleżanki wstawiają zdjęcia ze swoimi mężami, narzeczonymi i dziećmi, a ja mając 26 lat zamiast przynajmniej dać sobie trochę odpoczynku, zaszywam się z papierami.


     Dlatego też irytują mnie te wszystkie zajączki, kurczaczki, baranki i pisanki. Irytują mnie świąteczne życzenia na które nie mam nawet ochoty odpisywać. Irytują mnie koszyczkowe tradycje, bo o ile będąc dzieckiem rzeczywiście mogła to być dla mnie atrakcja, to teraz czuję tylko bezradność i zażenowanie.


     Tematów do rozmowy w domu też z roku na rok coraz mniej. Nie chcę zarzucać rodziny moimi problemami, nie ma sensu, muszę radzić sobie z tym wszystkim sama. Zresztą to wszystko zrobiło się tak skomplikowane, że nawet nie miałabym siły niczego tłumaczyć. Cały czas spotykam się z niezrozumieniem i to nie tylko w rodzinie. Te pojedyncze sztuki znajomych, które mi zostały również zamykają uszy na to co mówię ekscytując się swoimi drobiazgami. Prawda jest taka, że nie mogę powiedzieć nikomu nawet połowy z tego co mnie dręczy, bo nikomu nie ufam na tyle, by całkowicie się otworzyć. Efekt jest taki, że zamykam się coraz bardziej, odsuwam od ludzi, od wszystkiego co jest na zewnątrz. Zaczynam tracić sens, poczucie tożsamości i celu.


     Powiedzmy sobie szczerze - tylko raz w życiu ma się 26 lat, a ja powoli zdaję sobie sprawę, że swoje najlepsze lata życia oddałam i oddaję nadal. Życie prywatne pozostawiłam w formie szczątkowej, coraz więcej osób zaczyna się ode mnie odwracać myśląc, że moje wymówki związane z brakiem czasu wynikają z wywyższania się, a ja po prostu staram łączyć te wszystkie linki, mimo iż czuję, że wyślizgują mi się z rąk. Jednak życie to gra, dlatego też noszę maski siły, stanowczości, pewności siebie i zaradności, podczas gdy w środku jestem przelęknioną istotą, która marzy o tym, by znalazła się chociażby jedna osoba przed którą taką maskę można by zdjąć i poczuć się sobą... Puki jeszcze wiem kim jestem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...