To co teraz napiszę jest głupie, ale to szczera prawda - telewizyjna ramówka tegorocznych świąt sprawiła, że zatopiłam się we wspomnieniach. Coś tak zwyczajnego, prozaicznego wywołało we mnie tyle emocji...
Chyba każdy z nas ma swoje filmy. Produkcje, które nierozerwalnie wiążą się z jego dzieciństwem. Kto wie? Być może po trochu nawet ukształtowały jego charakter? Szaleństwem byłoby wypowiadać się w tej kwestii za wszystkich, ale jestem pewna, że osoby urodzone po 1989 mają w swojej pamięci choć jeden taki obraz.
Ja mam co najmniej cztery.
Pierwszym z nich jest nieśmiertelna trylogia "Powrotu do przyszłości". Kochałam te filmy do tego stopnia, że pewnego dnia sama próbowałam zbudować sławetne time machine, którym mogłabym swobodnie podróżować w czasie. Zaadaptowałam nawet do tego celu stary piec, który stał na podwórku (przy pomocy mojej wyobraźni był zaskakująco podobny do pociągu, który pomógł Marty'emu rozpędzić DeLoreana do prędkości 88 mil na godzinę w ostatniej części. Skończyło się to szybką interwencją mojej babci, która wygoniła mnie mojego wehikułu krzycząc, że cała umorusałam się sadzą i wyglądam jak prosiak.
Moim kolejnym krokiem było zarzucenie na siebie starego koca, pod którym uwiesiłam na mojej piersi drzwiczki od pieca udając tym razem, że staję do pojedynku z Bufordem Tannenem. Oczywiście ta forma rozrywki również spotkała się ze stanowczym sprzeciwem, z obawy na moje ewentualne zranienie i wdanie się zakażenia z brudnej części pieca (to zadziwiające jak babcie swoją troską mogą zepsuć dziecku zabawę!). Zrezygnowana skakałam na kawałku starej deski udając, że to moja deskolotka.
Drugim filmem, był "Dirty Dancing". Oglądałam go przez pewne całe wakacje, kiedy to ciocia miała się mną zajmować. Oczywiście słyszałam komendę "nie patrz" przy okazji bardziej pikantnych kawałków i o dziwo grzecznie zasłaniałam oczęta.
Po kilkunastej projekcji zdecydowałam, że zostanę tancerką gdy dorosnę. Z planów nic nie wyszło, a wręcz przeciwnie - na parkiecie stanowię zagrożenie dla siebie, partnera i innych tańczących i dlatego dla dobra ogółu unikam okazji do tańczenia jak ognia, z pożytkiem dla wszystkich. Jednak jako dziecko uwielbiałam tańczyć (albo jak kto woli "udawałam, że tańczę"). Nie potrzebowałam muzyki. Już jako dziecko potrafiłam idealnie odtworzyć w głowie ścieżkę dźwiękową filmu. Swoją drogą musiało to komicznie wyglądać - dziecko przybierające różne dziwne pozy, tańczące do wyimaginowanej muzyki. Chociaż śmieszniejsze było to, jak markowałam scenę kiedy Baby owładnięta amokiem odtwórczym uczy się tańczyć schodząc ze schodów. Dodam tylko, że na podwórku nie było żadnych schodów. Nawet to musiałam sobie stworzyć w wyobraźni.
Kolejnym filmem jest sławetny "Kevin sam w domu". Jednak śmiem twierdzić, że w tym wypadku nie jestem osamotniona - to film dzieciństwa dla całego mojego pokolenia - czemu z pewnością przysłużyły się świąteczne tradycje polskiej telewizji.
Nie da się ukryć, że jako maluch podziwiałam geniusz twórczy Kevina, sama nigdy jednak nie próbowałam podobnej aktywności, nawet jeśli zdarzyło mi się zostać samej na pół godziny. Mieszkając poza miastem, z dwoma ogromnymi psami na podwórku trudno obawiać się złodziejaszków, którzy mają chrapkę na dom. Zresztą, w moim domu raczej nie było czego rabować.
Na koniec film i w zasadzie książka, które towarzyszyły mi już jako starszej dziewczynce. Być może wiek sprawił, że sprawiły one na mnie większe wrażenie i bardziej świadoma mocniej utożsamiałam się z główną bohaterką. Mam na myśli "Anię z Zielonego Wzgórza" i jej dalsze losy.
Nie byłam nigdy ruda, choć teraz jestem. Przemalowałam się przed rozpoczęciem studiów i do tej pory zastanawiam się na ile była to decyzja, którą dyktowała mi moja podświadomość.
To co łączyło mnie z Anią Shirley to nie tylko fakt, że oboje wychowywałyśmy się bez rodziców. Bardziej utożsamiałam się z nią, bo tak jak i ona miałam niesamowitą wyobraźnię. Co jak co, ale jedynaczce, która wciąż bawiła się sama, wyobraźnia była potrzebna niczym rybie woda. Bez tego nie dałoby się przeżyć.
Najpierw oglądałam film. Potem dostałam pięknie oprawioną książkę z cudownymi obrazkami, od której lektury wprost nie mogłam się oderwać. Całym sercem rozumiałam Anię. W tej fikcyjnej postaci widziałam ni mniej nie więcej - bratnią duszę. Tak samo jak ona, czasami zbyt impulsywnie reagowałam, zrobiłam też kilka głupot, które inni na długo zapamiętali, ale nie przejmowałam się tym zbytnio, bo wiedziałam, że tam na kartach książki jest dziewczynka równie postrzelona co ja. Dodawało mi to otuchy i sprawiało, że nie czułam się samotna.
Pamiętam, że jeszcze w podstawówce polonistka zapowiedziała nam ogromny projekt. Dotyczył on ulubionej książki każdego ucznia. Mieliśmy robić recenzję całości, charakterystykę głównego bohatera i ilustrację do całości.
Oczywiście wybrałam "Anię z Zielonego Wzgórza". Jakaż inna książka mogła nadawać się lepiej? Włożyłam w ten projekt całą duszę, umysł i wszelkie pozytywne uczucia.
Niestety, dostałam najniższą ocenę z całej klasy. Nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Po prostu reszta moich kolegów oddała pracę napisaną na komputerze, a rysunek został przedrukowany z internetu. Ja zrobiłam wszystko ręcznie, bo o komputerze mogłam tylko pomarzyć.
Mój projekt nie był gorszy. Nauczycielce nie chciało się nawet sprawdzać mojej bazgraniny, zresztą nigdy jakoś specjalnie mnie nie lubiła i obniżała mi oceny przy każdej możliwej okazji, a kiedyś z tak błahego powodu nakrzyczała na mnie przy całej klasie, że płakałam kilka nocy. Ciekawe co by powiedziała na to, że trzy lata później to nie jej prymusiki, a ja przeszłam na etap rejonowy Olimpiady z Języka Polskiego.
Jednak właśnie w takich ciężkich chwilach (a nawet bardzo ciężkich, bo w nagrodę za swoją "ciężką" pracę projekty wszystkich moich kolegów zawisły na szkolnym holu) przypominałam sobie, że Ania też nie miała lekko, ale jakoś dawała sobie radę. Skoro ona dała to dlaczego ja bym nie miała?
Nie wiem jakie filmy, czy postacie będą sprzężone z dzieciństwem maluszków, które aktualnie chodzą do przedszkola. Patrząc na moją kuzynkę, która w tym roku miała Pierwszą Komunię zauważam stopniową degrengoladę treści przekazywanej przez środki masowego przekazu. Moim zdaniem Hanah Montana wyżera mózgi dziewczynkom robiąc z nich przyszłe puste lale. Ja tylko mogę się ucieszyć i podziękować Bogu, że moje dzieciństwo przypadało na te, a nie inne lata, bo inaczej moja osobowość z pewnością ukształtowałaby się zupełnie inaczej.
W 2008 roku, zaczynając prowadzić tego bloga byłam jeszcze w liceum. Pięć lat studiów prawniczych, a następnie praca zweryfikowały moją mentalność i podejście do życia. Archiwalne wpisy zawierają znamiona opisu przemiany jakiej doświadczyłam przez ostatnie kilkanaście lat. Aktualnie jestem aplikantką radcowską i doktorem nauk prawnych.
czwartek, 30 grudnia 2010
niedziela, 12 września 2010
Poranek w akademiku
Czasami budząc się rano zadawałam sobie pytanie: Po co ludzie wywalają kupę kasy na obozy przetrwania? Przecież wystarczy tydzień w tym akademiku...
Dochodziła 10.00, więc byłam pewna, że za kilka minut sąsiad z prawej odpali swoje głośniki wielkości koszy na śmieci. I rzeczywiście, po chwili usłyszałam sławetne Uuuuu szaka laka! Zostaw mego ptaka! o natężeniu decybeli, którego nie powstydziłaby się żadna porządna dyskoteka.
Usiadłam więc na łóżku, by po kilku minutach kompletnego otępienia podjąć decyzję o nalaniu wody do czajnika bezprzewodowego. Moje współlokatorki miały zajęcia od 8.00, więc poranki to był jedyny czas, kiedy mogłam zaznać trochę prywatności. To bardzo ważne dla jedynaczki, która przez dziewiętnaście lat miała pokój tylko dla siebie.
Tej nocy niewiele spałam (zresztą jak zwykle od dnia kiedy wprowadziłam się do tego akademika). Wczoraj już tradycyjnie na korytarzu tuż po godzinie 18.00 rozpoczęła się cykliczna impreza, która trwała do 2.00. To z reguły o tej godzinie cieć z portierni dochodził do wniosku, że pora to już na zagonienie studentów do pokoi. Zapewne dla tego, że głośna muzyka i krzyki przeszkadzały mu spać. Jestem pewna, że tylko to mogło go zmusić do ruszenia tyłka ze swojej przytulnej kanciapy.
Podeszłam do lustra. Spoglądała na mnie rozczochrana blada jak ściana dziewczyna z dużymi sińcami pod oczami, które z dnia na dzień stawały się coraz wyraźniejsze. Życie w tym miejscu nie za bardzo mi służyło. Z każdym dniem wyglądałam coraz marniej.
Woda w czajniku zagotowała się, więc wsypałam trzy łyżeczki kawy rozpuszczalnej do dużego kubka i wlałam wrzątek. Może to wydawać się dziwne, ale pierwszą w życiu kawę wypiłam dopiero w akademiku. Wcześniej nie odczuwałam zapotrzebowania na kofeinę, zapewne dlatego, że byłam w stanie pospać sobie zdrowym mocnym snem. Tutaj nie miałam takiej możliwości. Stopery do uszu też nie zdawały egzaminu. Przez cienkie drzwi do pokoju bez trudu przedostawał się każdy dźwięk, a mój mózg za żadne skarby świata nie chciał się wyłączyć dopóki nie zapanowała względna cisza.
Wzięłam szlafrok z krzesła i wyszłam na korytarz. Łazienki rzecz jasna znajdowały się na korytarzach. Mimo wczesnej pory palacze nie próżnowali i już zdążyli wyprodukować konkretną zasłonę dymną. Jako, że popielniczki zostały postawione przy drzwiach łazienki, załatwienie swojej fizjologicznej potrzeby zawsze wiązało się w omijaniu slalomem sporej ilości osób. Paradowanie w szlafroku i bez makijażu między obcymi ludźmi też nie należało do moich ulubionych czynności.
Toalety z rana nigdy nie prezentowały się najlepiej. Miałam do wyboru dwie - pierwsza była kompletnie zapaskudzona wymiocinami, a w drugiej znowu musiała zepsuć się spłuczka, bo niewiele brakowało aby jej zawartość wylała się na podłogę. Zrezygnowana postanowiłam zawędrować do łazienki piętro wyżej. Tam sytuacja przedstawiała się o tyle lepiej, że można było skorzystać z toalety bez obawy ubrudzenia. To duży sukces. Oczywiście można by poczekać aż sprzątaczka zabierze się do swoich obowiązków, ale z doświadczenia wiedziałam, że żadna nie pojawi się przed 11.00, a tak długo nie byłam już w stanie zwlekać.
Po powrocie do pokoju, dodałam do kawy cukier i mleko, by w końcu móc się doprowadzić do stanu używalności. Z każdym łykiem oddalało się moje poranne otępienie i w końcu zaczynałam się budzić. Gdy kubek był już pusty byłam gotowa by zacząć się ogarniać. Do wykładu została godzina, a ja musiałam przede wszystkim iść pod prysznic. Zdawałam sobie sprawę z tego, że trochę będę musiała sobie na wolną kabinę poczekać, bo o tej porze każdy chciał się umyć. Coś czułam, że tego dnia znowu nie będzie mi dane zamaskować sińców pod oczami korektorem ani wyprostować włosów...
Dochodziła 10.00, więc byłam pewna, że za kilka minut sąsiad z prawej odpali swoje głośniki wielkości koszy na śmieci. I rzeczywiście, po chwili usłyszałam sławetne Uuuuu szaka laka! Zostaw mego ptaka! o natężeniu decybeli, którego nie powstydziłaby się żadna porządna dyskoteka.
Usiadłam więc na łóżku, by po kilku minutach kompletnego otępienia podjąć decyzję o nalaniu wody do czajnika bezprzewodowego. Moje współlokatorki miały zajęcia od 8.00, więc poranki to był jedyny czas, kiedy mogłam zaznać trochę prywatności. To bardzo ważne dla jedynaczki, która przez dziewiętnaście lat miała pokój tylko dla siebie.
Tej nocy niewiele spałam (zresztą jak zwykle od dnia kiedy wprowadziłam się do tego akademika). Wczoraj już tradycyjnie na korytarzu tuż po godzinie 18.00 rozpoczęła się cykliczna impreza, która trwała do 2.00. To z reguły o tej godzinie cieć z portierni dochodził do wniosku, że pora to już na zagonienie studentów do pokoi. Zapewne dla tego, że głośna muzyka i krzyki przeszkadzały mu spać. Jestem pewna, że tylko to mogło go zmusić do ruszenia tyłka ze swojej przytulnej kanciapy.
Podeszłam do lustra. Spoglądała na mnie rozczochrana blada jak ściana dziewczyna z dużymi sińcami pod oczami, które z dnia na dzień stawały się coraz wyraźniejsze. Życie w tym miejscu nie za bardzo mi służyło. Z każdym dniem wyglądałam coraz marniej.
Woda w czajniku zagotowała się, więc wsypałam trzy łyżeczki kawy rozpuszczalnej do dużego kubka i wlałam wrzątek. Może to wydawać się dziwne, ale pierwszą w życiu kawę wypiłam dopiero w akademiku. Wcześniej nie odczuwałam zapotrzebowania na kofeinę, zapewne dlatego, że byłam w stanie pospać sobie zdrowym mocnym snem. Tutaj nie miałam takiej możliwości. Stopery do uszu też nie zdawały egzaminu. Przez cienkie drzwi do pokoju bez trudu przedostawał się każdy dźwięk, a mój mózg za żadne skarby świata nie chciał się wyłączyć dopóki nie zapanowała względna cisza.
Wzięłam szlafrok z krzesła i wyszłam na korytarz. Łazienki rzecz jasna znajdowały się na korytarzach. Mimo wczesnej pory palacze nie próżnowali i już zdążyli wyprodukować konkretną zasłonę dymną. Jako, że popielniczki zostały postawione przy drzwiach łazienki, załatwienie swojej fizjologicznej potrzeby zawsze wiązało się w omijaniu slalomem sporej ilości osób. Paradowanie w szlafroku i bez makijażu między obcymi ludźmi też nie należało do moich ulubionych czynności.
Toalety z rana nigdy nie prezentowały się najlepiej. Miałam do wyboru dwie - pierwsza była kompletnie zapaskudzona wymiocinami, a w drugiej znowu musiała zepsuć się spłuczka, bo niewiele brakowało aby jej zawartość wylała się na podłogę. Zrezygnowana postanowiłam zawędrować do łazienki piętro wyżej. Tam sytuacja przedstawiała się o tyle lepiej, że można było skorzystać z toalety bez obawy ubrudzenia. To duży sukces. Oczywiście można by poczekać aż sprzątaczka zabierze się do swoich obowiązków, ale z doświadczenia wiedziałam, że żadna nie pojawi się przed 11.00, a tak długo nie byłam już w stanie zwlekać.
Po powrocie do pokoju, dodałam do kawy cukier i mleko, by w końcu móc się doprowadzić do stanu używalności. Z każdym łykiem oddalało się moje poranne otępienie i w końcu zaczynałam się budzić. Gdy kubek był już pusty byłam gotowa by zacząć się ogarniać. Do wykładu została godzina, a ja musiałam przede wszystkim iść pod prysznic. Zdawałam sobie sprawę z tego, że trochę będę musiała sobie na wolną kabinę poczekać, bo o tej porze każdy chciał się umyć. Coś czułam, że tego dnia znowu nie będzie mi dane zamaskować sińców pod oczami korektorem ani wyprostować włosów...
[Rozważania z grudnia 2009]
sobota, 31 lipca 2010
Książę na białym koniu?!
Ostatnio buszując po internecie natknęłam się na blog kobiety o szczycie desperacji czterdziestoletniej starej panny. Autorka tak naprawdę była bardzo młodą osobą, a więc jak to się mówi - życie stoi przed nią otworem... W każdym razie powinno.
Dwudziestokilkuletnia dziewczyna (nazwijmy ją Ania) ubolewała nad swoim strasznym życiem. Jest sama! Nigdy nie miała chłopaka! Pewnie już do końca życia nikogo nie pozna, bo jak można kogoś poznać mieszkając w małym miasteczku? Przecież tam nie ma nikogo do poznawania! Poza tym do ładnych nie należy, więc nikt na nią nie spojrzy. Ach, ona już dużej tego nie wytrzyma! Wszak człowiek to istota społeczna, a tymczasem ona każdy wieczór spędza sama przed komputerem katując się dodatkowo dołującymi rockowymi balladami...
Faktycznie, to straszne..., że ktoś tak podchodzi do swojego życia!
Doskonale zdaję sobie sprawę, że istnieje pokaźna reprezentacja szlochających przy Walentynkach czy weselach dziewczyn, które na każdym kroku ubolewają nad swym tragicznym wręcz losem. Właśnie tym sierotkom dedykuję dzisiejszy wpis (i jeśli choć jedna z nich przeczyta tych kilka słów ode mnie i chwilkę zastanowi się nad swoim postępowaniem będę mogła z przyjemnością stwierdzić, że moja misja została wykonana :).
Na początek zła wiadomość - Drogie Panie, macie rację! Nic się w waszym życiu nie zmieni...jeśli dalej będziecie się nad sobą tak użalać!!! Czy Wy naprawdę myślicie, że jak będziecie cały czas siedzieć w domu to kogoś poznacie? Oglądanie rzewnych romansów na DVD też wiele Wam nie da. Może tylko będą utwierdzały Was w przekonaniu, że miłość sama przyjdzie. Ot tak. Zapuka do drzwi, hop siup i już! Czary - mary, hokus - pokus i wtem pod waszym balkonem zjawi się książę na białym koniu (ewentualnie na białej limuzynie - wersja dla fanatyczek Pretty Woman) powie coś cholernie romantycznego, zabierze Was hen daleko stąd i będziecie żyć długo i szczęśliwie!
Taaaa, jasne. Od razu!
Kochane moje! Bezczynność do niczego nie doprowadzi. Zaręczam, że nie poznacie nikogo jeśli nie zmienicie czegoś w swoim pojmowaniu świata!
Jesteś sama? To może zrobisz coś aby to zmienić?
Nigdy nie miałaś chłopaka? Przecież to nie przestępstwo, widocznie nie znalazłaś nikogo odpowiedniego.A może nigdy tak naprawdę nie szukałaś?
Mieszkasz w dziurze, w której bujne życie towarzyskie prowadzą tylko wiekowe babcie z kółka różańcowego? To może zrobisz coś żeby się z tej dziury wyrwać, albo chociaż zorganizować sobie raz na jakiś czas zmianę klimatu na bardziej miejski?
Nie jesteś ładna? Bzdura! Nie ma brzydkich kobiet! Są tylko takie, które o siebie nie dbają. Zadaj sobie pytanie - kiedy ostatnio zrobiłaś coś w tej kwestii? Naprawdę nie trzeba wydawać fortuny żeby dobrze czuć we własnej skórze. Pamiętaj - pewność siebie potrafi zdziałać cuda. Nie bądź szarą myszką! Jeśli Ty sama będziesz się uważała za wartościową to tak samo będą widzieć Cię inni. To naprawdę działa! Tylko spróbuj!
Masz już dosyć obecnego stanu rzeczy? Więc rusz tyłek i zacznij coś z tym robić! Niestety - samo nic się nie zrobi. Nie zamykaj się w domu! Nie żyj marzeniami!
Na koniec bardzo wymowny cytat:
Dwudziestokilkuletnia dziewczyna (nazwijmy ją Ania) ubolewała nad swoim strasznym życiem. Jest sama! Nigdy nie miała chłopaka! Pewnie już do końca życia nikogo nie pozna, bo jak można kogoś poznać mieszkając w małym miasteczku? Przecież tam nie ma nikogo do poznawania! Poza tym do ładnych nie należy, więc nikt na nią nie spojrzy. Ach, ona już dużej tego nie wytrzyma! Wszak człowiek to istota społeczna, a tymczasem ona każdy wieczór spędza sama przed komputerem katując się dodatkowo dołującymi rockowymi balladami...
Faktycznie, to straszne..., że ktoś tak podchodzi do swojego życia!
Doskonale zdaję sobie sprawę, że istnieje pokaźna reprezentacja szlochających przy Walentynkach czy weselach dziewczyn, które na każdym kroku ubolewają nad swym tragicznym wręcz losem. Właśnie tym sierotkom dedykuję dzisiejszy wpis (i jeśli choć jedna z nich przeczyta tych kilka słów ode mnie i chwilkę zastanowi się nad swoim postępowaniem będę mogła z przyjemnością stwierdzić, że moja misja została wykonana :).
Na początek zła wiadomość - Drogie Panie, macie rację! Nic się w waszym życiu nie zmieni...jeśli dalej będziecie się nad sobą tak użalać!!! Czy Wy naprawdę myślicie, że jak będziecie cały czas siedzieć w domu to kogoś poznacie? Oglądanie rzewnych romansów na DVD też wiele Wam nie da. Może tylko będą utwierdzały Was w przekonaniu, że miłość sama przyjdzie. Ot tak. Zapuka do drzwi, hop siup i już! Czary - mary, hokus - pokus i wtem pod waszym balkonem zjawi się książę na białym koniu (ewentualnie na białej limuzynie - wersja dla fanatyczek Pretty Woman) powie coś cholernie romantycznego, zabierze Was hen daleko stąd i będziecie żyć długo i szczęśliwie!
Taaaa, jasne. Od razu!
Kochane moje! Bezczynność do niczego nie doprowadzi. Zaręczam, że nie poznacie nikogo jeśli nie zmienicie czegoś w swoim pojmowaniu świata!
Jesteś sama? To może zrobisz coś aby to zmienić?
Nigdy nie miałaś chłopaka? Przecież to nie przestępstwo, widocznie nie znalazłaś nikogo odpowiedniego.A może nigdy tak naprawdę nie szukałaś?
Mieszkasz w dziurze, w której bujne życie towarzyskie prowadzą tylko wiekowe babcie z kółka różańcowego? To może zrobisz coś żeby się z tej dziury wyrwać, albo chociaż zorganizować sobie raz na jakiś czas zmianę klimatu na bardziej miejski?
Nie jesteś ładna? Bzdura! Nie ma brzydkich kobiet! Są tylko takie, które o siebie nie dbają. Zadaj sobie pytanie - kiedy ostatnio zrobiłaś coś w tej kwestii? Naprawdę nie trzeba wydawać fortuny żeby dobrze czuć we własnej skórze. Pamiętaj - pewność siebie potrafi zdziałać cuda. Nie bądź szarą myszką! Jeśli Ty sama będziesz się uważała za wartościową to tak samo będą widzieć Cię inni. To naprawdę działa! Tylko spróbuj!
Masz już dosyć obecnego stanu rzeczy? Więc rusz tyłek i zacznij coś z tym robić! Niestety - samo nic się nie zrobi. Nie zamykaj się w domu! Nie żyj marzeniami!
Na koniec bardzo wymowny cytat:
Pamiętaj, naprawdę niczego nie daje pogrążanie się w marzeniach i zapominanie o życiu.
I tego się trzymajmy.
piątek, 12 marca 2010
Człowiek jest zdolny do wszystkiego, tylko nie może dać się złamać
Człowiek jest zdolny do wszystkiego. Teraz to wiem.
Rok zaczął się źle. Nawet bardzo źle. Od razu po przerwie świątecznej dostałam kopniaka od rzeczywistości. Potem kolejne. Myślałam, że się nie podniosę. Spadałam coraz niżej, prawie dotykałam dna. Byłam bliska tego by się poddać. Podkulić ogon i odciąć się od tego wszystkiego.
To co w październiku było moim marzeniem od grudnia stało się prawdziwym koszmarem. Byłam już skłonna zrezygnować ze wszystkiego, co wcześniej było dla mnie najważniejsze.
Kiedy było już naprawdę źle i ludzie spisali mnie na straty zrobiłam ostatni wysiłek. Nie napiszę, że nadludzki, ale z pewnością wiele mnie to kosztowało. Nic już nie mogłam stracić, jedynie coś zyskać. Gdzieś z tyłu, w głowie krążyła mi fraza "Fight 'til dying" zespołu, który pomógł mi przetrwać już niejedną złą chwilę.
Jedni mówią, że życiem rządzą przypadki i nic nie możemy na to poradzić. Inni twierdzą, że kowalem losu każdy bywa sam. Jak jest naprawdę trudno mi oceniać. Zbyt krótko żyję na tym świecie żeby wygłaszać tego rodzaju osądy. Jednak dwie dekady mojej egzystencji utwierdziły mnie w przekonaniu, że jedna i druga strona ma po trosze racji.
Nie można biernie czekać na to co się stanie tylko działać. Z drugiej strony jednak jeśli coś ma się stać lub nie to tak będzie. Czasami drobnostka może zadecydować o całym naszym życiu, sprawić, że będzie to punkt zwrotny.
Tak było ze mną. Przypadek, zbieg okoliczności, może coś jeszcze innego? W każdym razie to coś dało mi punkt zaczepienia. Taka trampolina by obić się od dna, którego byłam niebezpiecznie blisko.
To mi wystarczyło. Wykorzystałam szansę daną mi od losu i o to jestem. Powróciłam z tarczą z otchłani, do której spadłam. Stoczyłam wielki bój, chyba największy w moim dotychczasowym życiu i wygrałam.
Teraz wiem, że nie można się poddawać. NIGDY nie można się poddawać! Trzeba walczyć do końca. Jestem tego żywym przykładem.
Zwycięzcą jest ten, który potrafi podnieść się z upadku.
Rok zaczął się źle. Nawet bardzo źle. Od razu po przerwie świątecznej dostałam kopniaka od rzeczywistości. Potem kolejne. Myślałam, że się nie podniosę. Spadałam coraz niżej, prawie dotykałam dna. Byłam bliska tego by się poddać. Podkulić ogon i odciąć się od tego wszystkiego.
To co w październiku było moim marzeniem od grudnia stało się prawdziwym koszmarem. Byłam już skłonna zrezygnować ze wszystkiego, co wcześniej było dla mnie najważniejsze.
Kiedy było już naprawdę źle i ludzie spisali mnie na straty zrobiłam ostatni wysiłek. Nie napiszę, że nadludzki, ale z pewnością wiele mnie to kosztowało. Nic już nie mogłam stracić, jedynie coś zyskać. Gdzieś z tyłu, w głowie krążyła mi fraza "Fight 'til dying" zespołu, który pomógł mi przetrwać już niejedną złą chwilę.
Jedni mówią, że życiem rządzą przypadki i nic nie możemy na to poradzić. Inni twierdzą, że kowalem losu każdy bywa sam. Jak jest naprawdę trudno mi oceniać. Zbyt krótko żyję na tym świecie żeby wygłaszać tego rodzaju osądy. Jednak dwie dekady mojej egzystencji utwierdziły mnie w przekonaniu, że jedna i druga strona ma po trosze racji.
Nie można biernie czekać na to co się stanie tylko działać. Z drugiej strony jednak jeśli coś ma się stać lub nie to tak będzie. Czasami drobnostka może zadecydować o całym naszym życiu, sprawić, że będzie to punkt zwrotny.
Tak było ze mną. Przypadek, zbieg okoliczności, może coś jeszcze innego? W każdym razie to coś dało mi punkt zaczepienia. Taka trampolina by obić się od dna, którego byłam niebezpiecznie blisko.
To mi wystarczyło. Wykorzystałam szansę daną mi od losu i o to jestem. Powróciłam z tarczą z otchłani, do której spadłam. Stoczyłam wielki bój, chyba największy w moim dotychczasowym życiu i wygrałam.
Teraz wiem, że nie można się poddawać. NIGDY nie można się poddawać! Trzeba walczyć do końca. Jestem tego żywym przykładem.
Zwycięzcą jest ten, który potrafi podnieść się z upadku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Dziś jest dzień szczególny wszystkich absolwentów prawa, którzy zdecydowali się przystąpić do egzaminu wstępnego na aplikację. Kandydac...
-
W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...
-
Naprawdę nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. Wczoraj o tej godziny wpatrywałam się w ekran komputera i wymieniałam się informacjami z...