Dochodziła 10.00, więc byłam pewna, że za kilka minut sąsiad z prawej odpali swoje głośniki wielkości koszy na śmieci. I rzeczywiście, po chwili usłyszałam sławetne Uuuuu szaka laka! Zostaw mego ptaka! o natężeniu decybeli, którego nie powstydziłaby się żadna porządna dyskoteka.
Usiadłam więc na łóżku, by po kilku minutach kompletnego otępienia podjąć decyzję o nalaniu wody do czajnika bezprzewodowego. Moje współlokatorki miały zajęcia od 8.00, więc poranki to był jedyny czas, kiedy mogłam zaznać trochę prywatności. To bardzo ważne dla jedynaczki, która przez dziewiętnaście lat miała pokój tylko dla siebie.
Tej nocy niewiele spałam (zresztą jak zwykle od dnia kiedy wprowadziłam się do tego akademika). Wczoraj już tradycyjnie na korytarzu tuż po godzinie 18.00 rozpoczęła się cykliczna impreza, która trwała do 2.00. To z reguły o tej godzinie cieć z portierni dochodził do wniosku, że pora to już na zagonienie studentów do pokoi. Zapewne dla tego, że głośna muzyka i krzyki przeszkadzały mu spać. Jestem pewna, że tylko to mogło go zmusić do ruszenia tyłka ze swojej przytulnej kanciapy.
Podeszłam do lustra. Spoglądała na mnie rozczochrana blada jak ściana dziewczyna z dużymi sińcami pod oczami, które z dnia na dzień stawały się coraz wyraźniejsze. Życie w tym miejscu nie za bardzo mi służyło. Z każdym dniem wyglądałam coraz marniej.
Woda w czajniku zagotowała się, więc wsypałam trzy łyżeczki kawy rozpuszczalnej do dużego kubka i wlałam wrzątek. Może to wydawać się dziwne, ale pierwszą w życiu kawę wypiłam dopiero w akademiku. Wcześniej nie odczuwałam zapotrzebowania na kofeinę, zapewne dlatego, że byłam w stanie pospać sobie zdrowym mocnym snem. Tutaj nie miałam takiej możliwości. Stopery do uszu też nie zdawały egzaminu. Przez cienkie drzwi do pokoju bez trudu przedostawał się każdy dźwięk, a mój mózg za żadne skarby świata nie chciał się wyłączyć dopóki nie zapanowała względna cisza.
Wzięłam szlafrok z krzesła i wyszłam na korytarz. Łazienki rzecz jasna znajdowały się na korytarzach. Mimo wczesnej pory palacze nie próżnowali i już zdążyli wyprodukować konkretną zasłonę dymną. Jako, że popielniczki zostały postawione przy drzwiach łazienki, załatwienie swojej fizjologicznej potrzeby zawsze wiązało się w omijaniu slalomem sporej ilości osób. Paradowanie w szlafroku i bez makijażu między obcymi ludźmi też nie należało do moich ulubionych czynności.
Toalety z rana nigdy nie prezentowały się najlepiej. Miałam do wyboru dwie - pierwsza była kompletnie zapaskudzona wymiocinami, a w drugiej znowu musiała zepsuć się spłuczka, bo niewiele brakowało aby jej zawartość wylała się na podłogę. Zrezygnowana postanowiłam zawędrować do łazienki piętro wyżej. Tam sytuacja przedstawiała się o tyle lepiej, że można było skorzystać z toalety bez obawy ubrudzenia. To duży sukces. Oczywiście można by poczekać aż sprzątaczka zabierze się do swoich obowiązków, ale z doświadczenia wiedziałam, że żadna nie pojawi się przed 11.00, a tak długo nie byłam już w stanie zwlekać.
Po powrocie do pokoju, dodałam do kawy cukier i mleko, by w końcu móc się doprowadzić do stanu używalności. Z każdym łykiem oddalało się moje poranne otępienie i w końcu zaczynałam się budzić. Gdy kubek był już pusty byłam gotowa by zacząć się ogarniać. Do wykładu została godzina, a ja musiałam przede wszystkim iść pod prysznic. Zdawałam sobie sprawę z tego, że trochę będę musiała sobie na wolną kabinę poczekać, bo o tej porze każdy chciał się umyć. Coś czułam, że tego dnia znowu nie będzie mi dane zamaskować sińców pod oczami korektorem ani wyprostować włosów...
[Rozważania z grudnia 2009]
Dlatego ja właśnie nie zdecydowałam się na akademik. Wolę drożej wynajmować mieszkanie z grupą znanych mi dobrze znajomych niż chodzić ciągle nie wyspana bądź pijana.Pozdrawiam serdecznie,http://olka11135.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuńCzyli jest dokładnie tak jak zawsze myślałam:( Tragiczny obraz polskiej młodzież studenckiej:(Mam nadzieję, że szybko się stamtąd wyniosłaś?Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuń