czwartek, 30 grudnia 2010

Marty, Baby, Kevin i Ania

   To co teraz napiszę jest głupie, ale to szczera prawda - telewizyjna ramówka tegorocznych świąt sprawiła, że zatopiłam się we wspomnieniach. Coś tak zwyczajnego, prozaicznego wywołało we mnie tyle emocji...

   Chyba każdy z nas ma swoje filmy. Produkcje, które nierozerwalnie wiążą się z jego dzieciństwem. Kto wie? Być może po trochu nawet ukształtowały jego charakter? Szaleństwem byłoby wypowiadać się w tej kwestii za wszystkich, ale jestem pewna, że osoby urodzone po 1989 mają w swojej pamięci choć jeden taki obraz.

   Ja mam co najmniej cztery.

   Pierwszym z nich jest nieśmiertelna trylogia "Powrotu do przyszłości". Kochałam te filmy do tego stopnia, że pewnego dnia sama próbowałam zbudować sławetne time machine, którym mogłabym swobodnie podróżować w czasie. Zaadaptowałam nawet do tego celu stary piec, który stał na podwórku (przy pomocy mojej wyobraźni był zaskakująco podobny do pociągu, który pomógł Marty'emu rozpędzić DeLoreana do prędkości 88 mil na godzinę w ostatniej części. Skończyło się to szybką interwencją mojej babci, która wygoniła mnie mojego wehikułu krzycząc, że cała umorusałam się sadzą i wyglądam jak prosiak.

   Moim kolejnym krokiem było zarzucenie na siebie starego koca, pod którym uwiesiłam na mojej piersi drzwiczki od pieca udając tym razem, że staję do pojedynku z Bufordem Tannenem. Oczywiście ta forma rozrywki również spotkała się ze stanowczym sprzeciwem, z obawy na moje ewentualne zranienie i wdanie się zakażenia z brudnej części pieca (to zadziwiające jak babcie swoją troską mogą zepsuć dziecku zabawę!). Zrezygnowana skakałam na kawałku starej deski udając, że to moja deskolotka.

   Drugim filmem, był "Dirty Dancing". Oglądałam go przez pewne całe wakacje, kiedy to ciocia miała się mną zajmować. Oczywiście słyszałam komendę "nie patrz" przy okazji bardziej pikantnych kawałków i o dziwo grzecznie zasłaniałam oczęta.

   Po kilkunastej projekcji zdecydowałam, że zostanę tancerką gdy dorosnę. Z planów nic nie wyszło, a wręcz przeciwnie - na parkiecie stanowię zagrożenie dla siebie, partnera i innych tańczących i dlatego dla dobra ogółu unikam okazji do tańczenia jak ognia, z pożytkiem dla wszystkich. Jednak jako dziecko uwielbiałam tańczyć (albo jak kto woli "udawałam, że tańczę"). Nie potrzebowałam muzyki. Już jako dziecko potrafiłam idealnie odtworzyć w głowie ścieżkę dźwiękową filmu. Swoją drogą musiało to komicznie wyglądać - dziecko przybierające różne dziwne pozy, tańczące do wyimaginowanej muzyki. Chociaż śmieszniejsze było to, jak markowałam scenę kiedy Baby owładnięta amokiem odtwórczym uczy się tańczyć schodząc ze schodów. Dodam tylko, że na podwórku nie było żadnych schodów. Nawet to musiałam sobie stworzyć w wyobraźni.

   Kolejnym filmem jest sławetny "Kevin sam w domu". Jednak śmiem twierdzić, że w tym wypadku nie jestem osamotniona - to film dzieciństwa dla całego mojego pokolenia - czemu z pewnością przysłużyły się świąteczne tradycje polskiej telewizji.

   Nie da się ukryć, że jako maluch podziwiałam geniusz twórczy Kevina, sama nigdy jednak nie próbowałam podobnej aktywności, nawet jeśli zdarzyło mi się zostać samej na pół godziny. Mieszkając poza miastem, z dwoma ogromnymi psami na podwórku trudno obawiać się złodziejaszków, którzy mają chrapkę na dom. Zresztą, w moim domu raczej nie było czego rabować.

   Na koniec film i w zasadzie książka, które towarzyszyły mi już jako starszej dziewczynce. Być może wiek sprawił, że sprawiły one na mnie większe wrażenie i bardziej świadoma mocniej utożsamiałam się z główną bohaterką. Mam na myśli "Anię z Zielonego Wzgórza" i jej dalsze losy.

   Nie byłam nigdy ruda, choć teraz jestem. Przemalowałam się przed rozpoczęciem studiów i do tej pory zastanawiam się na ile była to decyzja, którą dyktowała mi moja podświadomość.

   To co łączyło mnie z Anią Shirley to nie tylko fakt, że oboje wychowywałyśmy się bez rodziców. Bardziej utożsamiałam się z nią, bo tak jak i ona miałam niesamowitą wyobraźnię. Co jak co, ale jedynaczce, która wciąż bawiła się sama, wyobraźnia była potrzebna niczym rybie woda. Bez tego nie dałoby się przeżyć.

   Najpierw oglądałam film. Potem dostałam pięknie oprawioną książkę z cudownymi obrazkami, od której lektury wprost nie mogłam się oderwać. Całym sercem rozumiałam Anię. W tej fikcyjnej postaci widziałam ni mniej nie więcej - bratnią duszę. Tak samo jak ona, czasami zbyt impulsywnie reagowałam, zrobiłam też kilka głupot, które inni na długo zapamiętali, ale nie przejmowałam się tym zbytnio, bo wiedziałam, że tam na kartach książki jest dziewczynka równie postrzelona co ja. Dodawało mi to otuchy i sprawiało, że nie czułam się samotna.

   Pamiętam, że jeszcze w podstawówce polonistka zapowiedziała nam ogromny projekt. Dotyczył on ulubionej książki każdego ucznia. Mieliśmy robić recenzję całości, charakterystykę głównego bohatera i ilustrację do całości.

   Oczywiście wybrałam "Anię z Zielonego Wzgórza". Jakaż inna książka mogła nadawać się lepiej? Włożyłam w ten projekt całą duszę, umysł i wszelkie pozytywne uczucia.

   Niestety, dostałam najniższą ocenę z całej klasy. Nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Po prostu reszta moich kolegów oddała pracę napisaną na komputerze, a rysunek został przedrukowany z internetu. Ja zrobiłam wszystko ręcznie, bo o komputerze mogłam tylko pomarzyć.

   Mój projekt nie był gorszy. Nauczycielce nie chciało się nawet sprawdzać mojej bazgraniny, zresztą nigdy jakoś specjalnie mnie nie lubiła i obniżała mi oceny przy każdej możliwej okazji, a kiedyś z tak błahego powodu nakrzyczała na mnie przy całej klasie, że płakałam kilka nocy. Ciekawe co by powiedziała na to, że trzy lata później to nie jej prymusiki, a ja przeszłam na etap rejonowy Olimpiady z Języka Polskiego.

   Jednak właśnie w takich ciężkich chwilach (a nawet bardzo ciężkich, bo w nagrodę za swoją "ciężką" pracę projekty wszystkich moich kolegów zawisły na szkolnym holu) przypominałam sobie, że Ania też nie miała lekko, ale jakoś dawała sobie radę. Skoro ona dała to dlaczego ja bym nie miała?

   Nie wiem jakie filmy, czy postacie będą sprzężone z dzieciństwem maluszków, które aktualnie chodzą do przedszkola. Patrząc na moją kuzynkę, która w tym roku miała Pierwszą Komunię zauważam stopniową degrengoladę treści przekazywanej przez środki masowego przekazu. Moim zdaniem Hanah Montana wyżera mózgi dziewczynkom robiąc z nich przyszłe puste lale. Ja tylko mogę się ucieszyć i podziękować Bogu, że moje dzieciństwo przypadało na te, a nie inne lata, bo inaczej moja osobowość z pewnością ukształtowałaby się zupełnie inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...