Mój kolega z akademika, którego zwykłam traktować jak brata prowadził kiedyś bloga o jakże wdzięcznej nazwie "To mnie w****ia". Nie było to jakieś długoterminowe przedsięwzięcie, bo z powodu braku zainteresowania również autor olał próbę przelewania do sieci swych wynurzeń, ale idea była jak najbardziej słuszna. Człowiek ten sam był dość konkretną i zdecydowaną osobą, dlatego też drwił niemiłosiernie z ludzkiej głupoty, która często doprowadzała go do stanu określonego w tytule jego "witryny". Była to jedna z naszych cech wspólnych, która wpłynęła na to, że tak dobrze się rozumieliśmy.
Zanim ja sama przejdę do meritum dzisiejszego tematu chciałabym tylko zwrócić uwagę na to, że mam dwadzieścia pięć lat i raczej nie do końca w ten sposób wyobrażałam sobie kiedyś moje życie po przekroczeniu magicznego ćwierćwiecza. Skończyłam studia, aplikacji jak na razie nie rozpoczęłam, pracując w kancelarii spędzam większość mojego dnia, wracam do pustego pokoju na stancji z wyposażeniem i wystrojem rodem z PRLu, którą wynajmuję z kilkoma zupełnie obcymi ludźmi, życie prywatne mi jakoś ucieka, nie mam żadnej stabilizacji, coraz mniej znajomych i świadomość, że swoje najlepsze lata spędzałam i spędzam nad książkami tracąc coś, co już nie wróci. Jednakże wykazałabym się ogromną niewdzięcznością jeśli napisałabym albo powiedziała, że może życie jest beznadziejne i to wszystko jest nie tak... chociaż jeszcze w grudniu moje myśli krążyły w zupełnie innym kierunku.
Nie ukrywam, że chodziłam przez pewien czas zdołowana nie widząc większego sensu w tym co robię, a wszelkie czynności robiłam na tzw. autopilocie też nie do końca patrząc co robię, a skutkowało to czasami gapiostwem i różnego rodzaju pomyłkami. 2014 był dla mnie trudnym rokiem, bo miałam świadomość końca mojej edukacji i w zasadzie nie wyobrażałam sobie jak moje życie będzie wyglądało po obronie. Pamiętam, że kilka dni ferii zimowych spędziłam podłamana, bo trochę posypał mi się misterny plan jaki miałam ułożony w głowie i nie widziałam za bardzo opcji B.
Mimo wielu trudności jakoś sobie z tym wszystkim poradziłam. Może nie wykonałam 100% normy, ale zważając na wszelkie okoliczności i tak mogę stwierdzić, że całkiem nieźle sobie poradziłam.
Jednakże organizm ma swoje prawa. Im bliżej było końca roku tym większe odczuwałam zmęczenie pomieszane z poirytowaniem, nienawiścią do świata, poczuciem niesprawiedliwości i pokrzywdzenia.
Sylwestra spędziłam sama w pokoju z butelką wina, Bridget Jones oraz przeziębieniem. Siedząc przy oknie z Panem Panterem, zwanym również Panterem Kryzysowym (czyli pluszową maskotką, którą tulę jak mi jest smutno i źle) i obserwując jak na placu zabaw kilka pijanych osób kombinuje z odpaleniem sztucznych ogni doszłam do wniosku, że muszę diametralnie zmienić podejście do życia.
Jak postanowiłam tak też zrobiłam. Wcześniej wstając rano z łóżka miałam w głowie tekst piosenki Sunrise Avenue, którzy śpiewali "You woke up to hate your life again" i że "Maybe the diamonds are not for everyone?". Nagle stwierdziłam,że od rana robię największą głupotę jaką tylko może sobie człowiek ubzdurać, dlatego też nagle zaczęłam rozpoczynać każdy dzień od wdzięczności za to co mam, nawet jeśli to miałoby być wmyślanie na siłę.
Przez kilka pierwszych dni rzeczywiście tak było, ale w miarę upływu czasu zaczęło odnosić to pożądany skutek, bo po drodze z pokoju do kuchni dochodziłam do wniosku, że jestem szczęściarą i uruchamiając ekspres do kawy uśmiechałam się do siebie. [w istocie ekspres do kawy na stancji, gdzie lodówką jest poradziecki Polar musi być ekstrawagancją, ale to akurat jest temat na zupełnie inną historię]
No bo przecież jestem młoda (ostatecznie dwadzieścia pięć lat, wbrew temu co myślałam jeszcze w liceum nie jest oznaką starości), wyglądem nie przypominam potwora z Loch Ness, mam pracę (co jest naprawdę dużym osiągnięciem jeśli wziąć pod uwagę region i fakt, iż nie mam rozpoczętej aplikacji), w dalszym ciągu się rozwijam, w pracy jestem darzona zaufaniem. Może nie mam tyle wolnego czasu ile bym chciała, ale z drugiej strony pewnie gdybym miała go więcej to przeznaczałabym go na głupoty. Faceta wprawdzie nadal nie mam, ale i tak by mnie pewnie zostawił skoro moje życie kręci się teraz wokół pracy i trudno mi sobie wyobrazić inny stan rzeczy. Zostało sporo osób, które mnie docenia (chociaż może nie każdy robi to bezpośrednio) i ceni. Pieniędzy może nie mam dużo, ale wystarcza na mieszkanie, głodna i obdarta też nie chodzę. Nagle dotarło też do mnie, że wcale nie potrzebuję tych wszystkich drogich rzeczy, których pożądają miliony ludzi na świecie, bo są naprawdę ważniejsze rzeczy.
Wystarczy tylko się rozejrzeć. Każdy z nas ma powody do wdzięczności tylko nie każdy chce je zauważyć. Szkoda nerwów na rzeczy, których sami zmienić nie możemy. Dostrzegajmy pozytywne aspekty życia, bo takie są zawsze i wszędzie.
I dziękujmy za to co mamy... Dziękujmy naprawdę, z całego serca
Fajny blog i szczere przemyślenia, wiele bliskich mi tematów. Będę zaglądał od czasu do czasu ;)
OdpowiedzUsuń