sobota, 23 maja 2015

Życie po uwalonym egzaminie wstępnym na aplikację

     Jestem świadoma tego, że rok temu nie dałam z siebie wszystkiego. Największym z popełnionych przeze mnie błędów z pewnością jest to, że tak naprawdę nie wierzyłam w siebie. Tym samym - nie wierzyłam, że zdam. No więc... to nie mogło się udać. Teraz jest to dla mnie oczywiste, zaś rok temu nie wiem na co liczyłam. Wydaje mi się, że w pewnym momencie byłam zainteresowana jedynie tym aby było już po wszystkim, bo mój organizm mówił zdecydowane NIE na to co wokół niego się działo. 


     Nie żebym się usprawiedliwiała, ale na pewno coś jest w tym, że nikt z moich znajomych, którzy zdali, nie pracowali. Naprawdę bardo zazdrościłam im, że mogli się wyspać i wypoczęci siadać do nauki. Ja do nauki siadałam po ośmiogodzinnym dniu pracy, bo niestety moje życie nie przebiega w trybie księżniczki i musiałam (zresztą nadal muszę) pracować na swoje utrzymanie. Fakt, iż była to praca w kancelarii wbrew pozorom niewiele mi pomógł. Oczywiście wiele rzeczy nagle zaczęło być dla mnie oczywistych, ale egzamin wstępny na aplikację adwokacką ma to do siebie, że nie weryfikuje rozumienia, a odpowiedniej bazy wiedzy, którą trzeba przyswoić. A przede wszystkim trzeba mieć na to czas.


     Pamiętam, że to był dla mnie straszny czas. Postanowiłam, że poświęcę się jednemu celowi. Ograniczyłam kontakty z rodziną i znajomymi do absolutnego minimum. Praktycznie do nikogo nie pisałam i nie dzwoniłam. Wychodziłam tylko do pracy i do sklepu po jedzenie. Jednakże nie ze wszystkimi aspektami takiego życia sobie radziłam. Nigdy wcześniej nie pracowałam pięć dni w tygodniu, od 8:00 do 16:00. Miałam problemy nie tyle ze wstawaniem co z dobudzeniem się nawet siedząc już przy komputerze w kancelarii. Wlewałam w siebie tyle kofeiny na ile racjonalnie mogłam sobie pozwolić, ale nie przynosiło to zamierzonych efektów. Pamiętam, że wracając do domu po pracy byłam przemęczona i rozdrażniona. Przedmioty wypadały mi z rąk i niemal codziennie zbierało mi się na płacz. Sytuacji z pewnością nie poprawiał fakt, iż ktoś kogo traktowałam jak mentora dosłownie rył mi mózg i non stop pytał o progres co sprawiało, że byłam jeszcze bardziej roztrzęsiona.


     Wbrew pozorom wszyscy ludzie, którzy mówili "na pewno zdasz" sprawiali, że wpadałam w jeszcze większą panikę.


     Wynik egzaminu jakoś specjalnie mnie nie zdziwił, bo byłam przygotowana na tą wiadomość, no ale oczywiście i tak bez łez się nie obyło. Teraz zastanawiam się czy właśnie to moje "przygotowanie na tą wiadomość" nie sprawiło, że oblałam, bo poniekąd i tak założyłam, że nie zdam...


     Co było, to było. Dzięki Bogu moja porażka nie oznaczała utraty pracy, co świadczy o tym, że szefostwo wykazało się dużą dozą wspaniałomyślności. Mając masę zajęć na głowie szybko pozbierałam się po tym wszystkim. Z pewnością pomógł mi fakt, że wśród całego mojego otoczenia temat został zamknięty i nikt do tego nie wracał.


     Skupiłam się na pracy w kancelarii, a wolny czas wykorzystywałam na działalność naukową, także z całą tego świadomością mogę stwierdzić, że tego czasu nie straciłam. Również w pracy nikt nie dał odczuć mi tej porażki. To wszystko sprawiło, że ból po niepowodzeniu szybko minął. Mogłam po prostu o tym zapomnieć i zająć się sprawami bieżącymi.


     Temat tak naprawdę na wiele miesięcy uciekł, aż do czasu gdy w ciągu ostatnich dni coraz częściej zaczęłam spotykać znajomych w sądzie. Różnica między mną a nimi była taka, że ja wchodziłam do tego budynku jedynie by zostawić pisma procesowe w biurze podawczym, oni zaś na praktyki. Od lipca zacznę ich widywać wychodzących z sali sądowych, bowiem już wtedy będą mogli za upoważnieniem swojego patrona stawać przed sądem jako obrońca bądź pełnomocnik.


     Nie ukrywam, że przy każdym takim spotkaniu czuję lekkie ukłucie w sercu, bo wiem, że niewiele zabrakło mi żebym mogła być jedną z nich. Teraz czuję się trochę wyobcowana, niedoceniona... Tym bardziej, że mój strój do pracy jest formalny, ale nie do przesady. Ubieram żakiet, ale pod spodem nie zawsze jest koszula, często do tego dobieram spodnie. Nigdy nie mam spódniczki czy sukienki ani typowych kobiecych szpilek, bo aktualnie mój dzień pracy z ośmiogodzinnego często się wydłuża, dlatego też z czystej wygody nie stroję się jak szczur na otwarcie kanału. Bywa, że wstając rano do pracy nie zdążę się "zrobić", więc często widać, że mój makijaż jest niedokończony. Widząc zaś moje koleżanki na aplikacji czuję się jak szara myszeczka. W zasadzie jestem taką myszeczką tudzież dobrym duszkiem, który dla klientów kancelarii jest zaledwie pracownikiem biurowym umawiającym spotkania, noszącym kawę czy kserującym dokumenty. Mój zakres obowiązków jest o wiele większy i bardzo merytoryczny, ale osoby, które nie znają realiów polskich kancelarii, a bazując na treściach wyniesionych z "Prawa Agaty" czy "Magdy M." nie mają o tym zielonego pojęcia.


     Wiem, że mogło być o wiele gorzej. Nie każdy ma tyle szczęścia żeby pracować "przy zawodzie" po niezdanym egzaminie wstępnym. To, że jestem tu gdzie jestem to chyba efekt Opatrzności, Anioła Stróżą bądź kogoś innego kto nade mną czuwa.


     Z drugiej strony, widok tych wszystkich znajomych utwierdza mnie w przekonaniu, że właśnie TAM jest moje miejsce i wiem, że w tym roku nie spieprzę tej szansy.


     Jestem szczerze wdzięczna za to, że w ogóle mam kolejną szansę i naprawdę to doceniam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...