czwartek, 24 grudnia 2015

Magia świąt bez magii

     Zawsze mi się wydawało, że w wieku 25 lat moja Wigilia będzie wyglądała zupełnie inaczej niż 10 lat temu. Wtedy myślałam, że ludzie w tym wieku są tak bardzo dorośli. Z całą pewnością w moich wyimaginowanych scenariuszach nie sądziłam, że będę wracać na święta do mojego rodzinnego domu i całe moje życie będzie odrobinę bardziej poukładane.


     Tymczasem 25-letnia Lizzy skończyła studia, rozpoczęła doktorat, w styczniu rozpocznie aplikację, a większość wolnego czasu zajmuje jej praca w kancelarii. O życiu prywatnym może kompletnie zapomnieć. Sukcesy wymagają poświęceń i to jest pewne jednak często pojawiają się wątpliwości. W zasadzie trudno się spodziewać aby ich nie było. Nigdy nie możemy stwierdzić, że nasze wybory są dobre albo złe, po latach możemy kilka rzeczy zweryfikować, jednak na bieżąco nie jest to możliwe.


     Jednak wraz z upływem lat święta przestają cieszyć. W tym roku kompletnie nie byłam świadoma tego, że zbliża się ten magiczny czas. W pośpiechu robiłam więc świąteczne zakupy w ostatni weekend, zmagając się przy okazji z przeziębieniem, które nie dawało się zwalczać lekami zakupionymi w aptece. Kilka ostatnich dni w pracy spędzałam odliczając dni do końca, by po powrocie do mieszkania móc zrobić sobie ciepłą herbatę i chociażby odrobinę poprawić mój stan.


     Do domu wracałam 23 grudnia starając się nie kaszleć zbytnio i nie zarażać nikogo wokoło, bo przecież nie ma nic gorszego niż choroba w święta.


     Zawsze wydawało mi się, że każde kolejne święta będą miały w sobie więcej magii, jednak po latach mogę stwierdzić, że jest wręcz odwrotnie. Choinka mniejsza, na skutek dramatycznych wydarzeń liczba domowników też się zmniejszyła, prezenty kupowane taktyką "kup sobie sama, a ja oddam ci pieniądze". O ile kiedyś wstając rano czułam podekscytowanie z powodu świąt, teraz nie czuję nic. A raczej poczułam, że zapomniałam kropli do oczu, które stały się niezbędne dla mnie w ostatnich latach ze względu na zwiększoną ilość pracy jaką wykonuję na komputerze, więc po śniadaniu musiałam jeszcze wyjść do apteki. Jeśli chodzi o strojenie to kiedyś przystrajałam swój pokój, a dekorowanie dużej choinki w głównym pokoju zajmowało mi wiele czasu. Dziś już kolejny raz z rzędu stwierdziłam, że strojenie pokoju jest mi niepotrzebne, a choinkę ogarnęłam w jakieś 15 minut nie przywiązując wagi do tego gdzie i co wieszam. 


     Nie było też tradycyjnego spaceru w celu wypatrzenia pierwszej gwiazdki, który również wcześniej stanowił obowiązkowy element świąt. Domownicy ubrani też jakoś mniej odświętnie, kilka niewyszukanych słów przy opłatku, kolacja, prezenty bez niespodzianki, bo przecież każdy prezent kupił sobie sam, a potem w zasadzie nic. Żadnych kolęd, tylko jakaś przygnębiająca rozmowa w wąskim gronie, która do niczego nie zmierzała, a podczas której często wyłączałam się i myślałam o zupełnie czymś innym.


     Proza życia? Rzeczywistość? Konieczność? Przymus? Czy to powinny być synonimy świąt? U mnie niestety są...

niedziela, 18 października 2015

Doktorat i aplikacja, czyli Lizzy wraca do gry

     Trudno mi opisać to co działo się w ciągu ostatnich miesięcy. Czas płynie dla mnie ze zdwojoną szybkością i żadna siła nie jest w stanie tego powstrzymać.


     Tak czy inaczej plan miałam prosty - daję z siebie wszystko i ryję do aplikacji. Miałam świadomość tego, że cierpliwość każdego człowieka kiedyś się kończy. Jeden rok porażki jest dopuszczalny i wybaczalny, jednakże drugie nieudane podejście do egzaminu na aplikację mogłoby mieć bardzo negatywne skutki dla mojego dalszego zatrudnienia. Nie jest wszak tajemnicą, iż aktualnie trend jest taki, że absolwent studiów prawniczych staje się w kancelarii użyteczny jeśli może występować przed sądem. Siedzieć i sporządzać projekty pism procesowych może nawet student i to za darmo.


     Mając więc świadomość skali mojej wartości obiecałam sobie, że biorę się w garść i nic mnie nie zatrzyma. Byłam już bogatsza o doświadczenia z zeszłego roku i wiedziałam, że oczywiście odpowiedni zasób wiedzy jest niekwestionowaną podstawą, jednak nie mniej ważne jest podejście i wiara we własne możliwości.


     Dopiero w tym roku do pewnych rzeczy dojrzałam i zdałam sobie sprawę czego tak naprawdę chcę. O ile w 2014 kroczyłam na egzamin ze spuszczoną głową wróżąc sobie porażkę tak w tym roku obrałam zupełnie inną taktykę.


  Jednak jak to zwykle w życiu bywa - człowiek kieruje, Pan Bóg kieruje. Niespodziewanie dla wszystkich i mnie samej w pewnym momencie okazało się, że pojawiła się szansa na spełnienie mojego kolejnego marzenia - tym razem o doktoracie. Zdrowy rozsądek i zapobiegawczy charakter jasno komunikowały mi, że powinnam skupić się jedynie na jednej rzeczy, jednak okoliczności na które nie miałam wpływu w pewnym sensie wymusiły abym podjęła rękawicę w stosunku do obu wyzwań.


     Efekt końcowy zaskoczył mnie samą. Po zdanym egzaminie wstępnym na doktorat uznałam, że plan minimum został przeze mnie wykonany. Wówczas od egzaminu wstępnego na aplikację dzieliły mnie już zaledwie dwa tygodnie. Całe szczęście miałam już wtedy przyswojone najważniejsze kodeksy, więc z poczuciem, że i tak mam o wiele większy zasób wiedzy niż rok wcześniej.


     Muszę przyznać, że dopiero kiedy siedząc już w ławce czekałam na arkusz z pytaniami poczułam jak wiele oznacza brak stresu. Rozglądają się po sali widziałam osoby ekstremalnie przerażone, niewyspane i przejęte do tego stopnia jakby od tych kilku kartek zależało ich życie... W pewnym sensie oczywiście zależało, ale z drugiej strony ja byłam i jestem najlepszym przykładem na to, że uwalony egzamin wstępny na aplikację nie oznacza jeszcze końca świata.


     Z uśmiechem na ustach otwierałam arkusz i prawdziwie cieszyłam się, że oto kończy się wariactwo. Dwa dni później okazało się, że tak naprawdę zaczęłam wariactwo i to dwa razy większe :)


Lizzy, aplikantka radcowska, doktorantka

sobota, 23 maja 2015

Życie po uwalonym egzaminie wstępnym na aplikację

     Jestem świadoma tego, że rok temu nie dałam z siebie wszystkiego. Największym z popełnionych przeze mnie błędów z pewnością jest to, że tak naprawdę nie wierzyłam w siebie. Tym samym - nie wierzyłam, że zdam. No więc... to nie mogło się udać. Teraz jest to dla mnie oczywiste, zaś rok temu nie wiem na co liczyłam. Wydaje mi się, że w pewnym momencie byłam zainteresowana jedynie tym aby było już po wszystkim, bo mój organizm mówił zdecydowane NIE na to co wokół niego się działo. 


     Nie żebym się usprawiedliwiała, ale na pewno coś jest w tym, że nikt z moich znajomych, którzy zdali, nie pracowali. Naprawdę bardo zazdrościłam im, że mogli się wyspać i wypoczęci siadać do nauki. Ja do nauki siadałam po ośmiogodzinnym dniu pracy, bo niestety moje życie nie przebiega w trybie księżniczki i musiałam (zresztą nadal muszę) pracować na swoje utrzymanie. Fakt, iż była to praca w kancelarii wbrew pozorom niewiele mi pomógł. Oczywiście wiele rzeczy nagle zaczęło być dla mnie oczywistych, ale egzamin wstępny na aplikację adwokacką ma to do siebie, że nie weryfikuje rozumienia, a odpowiedniej bazy wiedzy, którą trzeba przyswoić. A przede wszystkim trzeba mieć na to czas.


     Pamiętam, że to był dla mnie straszny czas. Postanowiłam, że poświęcę się jednemu celowi. Ograniczyłam kontakty z rodziną i znajomymi do absolutnego minimum. Praktycznie do nikogo nie pisałam i nie dzwoniłam. Wychodziłam tylko do pracy i do sklepu po jedzenie. Jednakże nie ze wszystkimi aspektami takiego życia sobie radziłam. Nigdy wcześniej nie pracowałam pięć dni w tygodniu, od 8:00 do 16:00. Miałam problemy nie tyle ze wstawaniem co z dobudzeniem się nawet siedząc już przy komputerze w kancelarii. Wlewałam w siebie tyle kofeiny na ile racjonalnie mogłam sobie pozwolić, ale nie przynosiło to zamierzonych efektów. Pamiętam, że wracając do domu po pracy byłam przemęczona i rozdrażniona. Przedmioty wypadały mi z rąk i niemal codziennie zbierało mi się na płacz. Sytuacji z pewnością nie poprawiał fakt, iż ktoś kogo traktowałam jak mentora dosłownie rył mi mózg i non stop pytał o progres co sprawiało, że byłam jeszcze bardziej roztrzęsiona.


     Wbrew pozorom wszyscy ludzie, którzy mówili "na pewno zdasz" sprawiali, że wpadałam w jeszcze większą panikę.


     Wynik egzaminu jakoś specjalnie mnie nie zdziwił, bo byłam przygotowana na tą wiadomość, no ale oczywiście i tak bez łez się nie obyło. Teraz zastanawiam się czy właśnie to moje "przygotowanie na tą wiadomość" nie sprawiło, że oblałam, bo poniekąd i tak założyłam, że nie zdam...


     Co było, to było. Dzięki Bogu moja porażka nie oznaczała utraty pracy, co świadczy o tym, że szefostwo wykazało się dużą dozą wspaniałomyślności. Mając masę zajęć na głowie szybko pozbierałam się po tym wszystkim. Z pewnością pomógł mi fakt, że wśród całego mojego otoczenia temat został zamknięty i nikt do tego nie wracał.


     Skupiłam się na pracy w kancelarii, a wolny czas wykorzystywałam na działalność naukową, także z całą tego świadomością mogę stwierdzić, że tego czasu nie straciłam. Również w pracy nikt nie dał odczuć mi tej porażki. To wszystko sprawiło, że ból po niepowodzeniu szybko minął. Mogłam po prostu o tym zapomnieć i zająć się sprawami bieżącymi.


     Temat tak naprawdę na wiele miesięcy uciekł, aż do czasu gdy w ciągu ostatnich dni coraz częściej zaczęłam spotykać znajomych w sądzie. Różnica między mną a nimi była taka, że ja wchodziłam do tego budynku jedynie by zostawić pisma procesowe w biurze podawczym, oni zaś na praktyki. Od lipca zacznę ich widywać wychodzących z sali sądowych, bowiem już wtedy będą mogli za upoważnieniem swojego patrona stawać przed sądem jako obrońca bądź pełnomocnik.


     Nie ukrywam, że przy każdym takim spotkaniu czuję lekkie ukłucie w sercu, bo wiem, że niewiele zabrakło mi żebym mogła być jedną z nich. Teraz czuję się trochę wyobcowana, niedoceniona... Tym bardziej, że mój strój do pracy jest formalny, ale nie do przesady. Ubieram żakiet, ale pod spodem nie zawsze jest koszula, często do tego dobieram spodnie. Nigdy nie mam spódniczki czy sukienki ani typowych kobiecych szpilek, bo aktualnie mój dzień pracy z ośmiogodzinnego często się wydłuża, dlatego też z czystej wygody nie stroję się jak szczur na otwarcie kanału. Bywa, że wstając rano do pracy nie zdążę się "zrobić", więc często widać, że mój makijaż jest niedokończony. Widząc zaś moje koleżanki na aplikacji czuję się jak szara myszeczka. W zasadzie jestem taką myszeczką tudzież dobrym duszkiem, który dla klientów kancelarii jest zaledwie pracownikiem biurowym umawiającym spotkania, noszącym kawę czy kserującym dokumenty. Mój zakres obowiązków jest o wiele większy i bardzo merytoryczny, ale osoby, które nie znają realiów polskich kancelarii, a bazując na treściach wyniesionych z "Prawa Agaty" czy "Magdy M." nie mają o tym zielonego pojęcia.


     Wiem, że mogło być o wiele gorzej. Nie każdy ma tyle szczęścia żeby pracować "przy zawodzie" po niezdanym egzaminie wstępnym. To, że jestem tu gdzie jestem to chyba efekt Opatrzności, Anioła Stróżą bądź kogoś innego kto nade mną czuwa.


     Z drugiej strony, widok tych wszystkich znajomych utwierdza mnie w przekonaniu, że właśnie TAM jest moje miejsce i wiem, że w tym roku nie spieprzę tej szansy.


     Jestem szczerze wdzięczna za to, że w ogóle mam kolejną szansę i naprawdę to doceniam.

piątek, 13 marca 2015

Wdzięczność

   Mój kolega z akademika, którego zwykłam traktować jak brata prowadził kiedyś bloga o jakże wdzięcznej nazwie "To mnie w****ia". Nie było to jakieś długoterminowe przedsięwzięcie, bo z powodu braku zainteresowania również autor olał próbę przelewania do sieci swych wynurzeń, ale idea była jak najbardziej słuszna. Człowiek ten sam był dość konkretną i zdecydowaną osobą, dlatego też drwił niemiłosiernie z ludzkiej głupoty, która często doprowadzała go do stanu określonego w tytule jego "witryny". Była to jedna z naszych cech wspólnych, która wpłynęła na to, że tak dobrze się rozumieliśmy.


   Zanim ja sama przejdę do meritum dzisiejszego tematu chciałabym tylko zwrócić uwagę na to, że mam dwadzieścia pięć lat i raczej nie do końca w ten sposób wyobrażałam sobie kiedyś moje życie po przekroczeniu magicznego ćwierćwiecza. Skończyłam studia, aplikacji jak na razie nie rozpoczęłam, pracując w kancelarii spędzam większość mojego dnia, wracam do pustego pokoju na stancji z wyposażeniem i wystrojem rodem z PRLu, którą wynajmuję z kilkoma zupełnie obcymi ludźmi, życie prywatne mi jakoś ucieka, nie mam żadnej stabilizacji, coraz mniej znajomych i świadomość, że swoje najlepsze lata spędzałam i spędzam nad książkami tracąc coś, co już nie wróci. Jednakże wykazałabym się ogromną niewdzięcznością jeśli napisałabym albo powiedziała, że może życie jest beznadziejne i to wszystko jest nie tak... chociaż jeszcze w grudniu moje myśli krążyły w zupełnie innym kierunku.


   Nie ukrywam, że chodziłam przez pewien czas zdołowana nie widząc większego sensu w tym co robię, a wszelkie czynności robiłam na tzw. autopilocie też nie do końca patrząc co robię, a skutkowało to czasami gapiostwem i różnego rodzaju pomyłkami. 2014 był dla mnie trudnym rokiem, bo miałam świadomość końca mojej edukacji i w zasadzie nie wyobrażałam sobie jak moje życie będzie wyglądało po obronie. Pamiętam, że kilka dni ferii zimowych spędziłam podłamana, bo trochę posypał mi się misterny plan jaki miałam ułożony  w głowie i nie widziałam za bardzo opcji B.


   Mimo wielu trudności jakoś sobie z tym wszystkim poradziłam. Może nie wykonałam 100% normy, ale zważając na wszelkie okoliczności i tak mogę stwierdzić, że całkiem nieźle sobie poradziłam.


   Jednakże organizm ma swoje prawa. Im bliżej było końca roku tym większe odczuwałam zmęczenie pomieszane z poirytowaniem, nienawiścią do świata, poczuciem niesprawiedliwości i pokrzywdzenia.


   Sylwestra spędziłam sama w pokoju z butelką wina, Bridget Jones oraz przeziębieniem. Siedząc przy oknie z Panem Panterem, zwanym również Panterem Kryzysowym (czyli pluszową maskotką, którą tulę jak mi jest smutno i źle) i obserwując jak na placu zabaw kilka pijanych osób kombinuje z odpaleniem sztucznych ogni doszłam do wniosku, że muszę diametralnie zmienić podejście do życia.


   Jak postanowiłam tak też zrobiłam. Wcześniej wstając rano z łóżka miałam w głowie tekst piosenki Sunrise Avenue, którzy śpiewali "You woke up to hate your life again" i że "Maybe the diamonds are not for everyone?". Nagle stwierdziłam,że od rana robię największą głupotę jaką tylko może sobie człowiek ubzdurać, dlatego też nagle zaczęłam rozpoczynać każdy dzień od wdzięczności za to co mam, nawet jeśli to miałoby być wmyślanie na siłę.


   Przez kilka pierwszych dni rzeczywiście tak było, ale w miarę upływu czasu zaczęło odnosić to pożądany skutek, bo po drodze z pokoju do kuchni dochodziłam do wniosku, że jestem szczęściarą i uruchamiając ekspres do kawy uśmiechałam się do siebie. [w istocie ekspres do kawy na stancji, gdzie lodówką jest poradziecki Polar musi być ekstrawagancją, ale to akurat jest temat na zupełnie inną historię]


   No bo przecież jestem młoda (ostatecznie dwadzieścia pięć lat, wbrew temu co myślałam jeszcze w liceum nie jest oznaką starości), wyglądem nie przypominam potwora z Loch Ness, mam pracę (co jest naprawdę dużym osiągnięciem jeśli wziąć pod uwagę region i fakt, iż nie mam rozpoczętej aplikacji), w dalszym ciągu się rozwijam, w pracy jestem darzona zaufaniem. Może nie mam tyle wolnego czasu ile bym chciała, ale z drugiej strony pewnie gdybym miała go więcej to przeznaczałabym go na głupoty. Faceta wprawdzie nadal nie mam, ale i tak by mnie pewnie zostawił skoro moje życie kręci się teraz wokół pracy i trudno mi sobie wyobrazić inny stan rzeczy. Zostało sporo osób, które mnie docenia (chociaż może nie każdy robi to bezpośrednio) i ceni. Pieniędzy może nie mam dużo, ale wystarcza na mieszkanie, głodna i obdarta też nie chodzę. Nagle dotarło też do mnie, że wcale nie potrzebuję tych wszystkich drogich rzeczy, których pożądają miliony ludzi na świecie, bo są naprawdę ważniejsze rzeczy.


   Wystarczy tylko się rozejrzeć. Każdy z nas ma powody do wdzięczności tylko nie każdy chce je zauważyć. Szkoda nerwów na rzeczy, których sami zmienić nie możemy. Dostrzegajmy pozytywne aspekty życia, bo takie są zawsze i wszędzie.


   I dziękujmy za to co mamy... Dziękujmy naprawdę, z całego serca

Pani doktor z depresją, czyli jak to sukcesy szczęścia nie dają

        W najbliższym czasie będę obchodzić rocznicę obrony swojej rozprawy doktorskiej. Od niemalże roku można zwracać się do mnie "Pa...